Artykuły

Jeszcze raz Witkacy

STANISŁAW IGNACY WITKIEWICZ produkował własne twarze i choć było ich dziesiątki i setki, nie można tego nazwać produkcją seryjną. Prozaik, poeta, dramatopisarz, filozof, fotografik, malarz. Witkacy. Twarz rozmnożona w obiektywie i lustrze - w nieskończoność. I Witkacy w pamięci współczesnych: zmienny, nieuchwytny, całkowicie niezrozumiały. Dla jednych jego innność była zabawna, drudzy dostrzegali nieustanne spalanie się artysty w imię swej odmienności, pogoń za nią i zaszczucie nią. Nawet jego śmierć odsłoniła jeszcze jedno oblicze człowieka nie mogącego znieść urzeczywistniania się dręczących go obsesji. Mnożenie, często dorabianie twarzy Witkacemu trwa zresztą nadal. Czytany, wystawiany w teatrze bywa groteskowy i śmieszny, bywa też porażający metafizyczną tęsknotą, przerażający lękiem przed wciągnięciem wszelkiej indywidualności w wir wielości istnień identycznych, w pustkę powieleń, magmę stada.

Można więc z Witkacego zrobić wielki show jak Krzysztof Jasiński w "Szalonej lokomotywie", można na nim budować precyzyjny, wyważony teatr jak Jerzy Jarecki w "Matce", można go czytać poprzez metafizyczną tajemnicę jak Krystian Lupa w "Nadobnisiach i koczkodanach", "Pragmatystach", "Bezimiennym dziele".

W spektaklu Romany Próchniczej w Starym Teatrze świat Wikacego jest zabawmy a przez to ani trochę groźny. Wszystkie postaci, łącznie z tytułowym Gyubalem Wahazarem czy ojcem Urguentym a nawet katem Morbidetto są dobroduszne i poczciwe. Są niemal postaciami baśniowymi i wiedzą o tym, choć daleka jest im świadomość konwencji. Wobec jej braku traktują swój świat serio ale i bezrefleksyjnie, tkwią w nim godząc się na zaledwie zarys istnienia. Nie czują potrzeby - żadnych spełnień dla swej egzystencji, w wyniku czego ich działania są w ramach owego kalekiego świata racjonalnie uzasadnione, wystarczające i ... jedynie możliwe. Jeśli zaś nie ma tęsknoty do innych ewentualności, to nie ma ani niewoli, ani zagrożenia, ani upośledzenia.

A przecież w "Gyubalu Wahazare" przeraża absurdalna i groteskowa, okrutna sytuacja trwania w ogarniającej cały świat deformacji. Historyjka o nadtyranie Gyubalu, super-szarlatanie Rypmannie wielokierunkowo przeszczepiającym rozbitą na fragmenty tożsamość, wszechobecnym hiperkacie Morbidetto i totalnie perwersyjnej, władczej pensjonarce Świntusi Macabrescu jest bolesna i mroczna. Wszyscy są tu zniewoleni, wszyscy od wszystkich uzależnieni a każda osobowość rozkawałkowana. Czy to takie zabawne? Tymczasem Edward Lubaszenko (Gyubaj Wahazar) pohukuje jak dobry puchacz z bajki, Uguenty Andrzeja Kozaka jest znakomicie zagraną sflaczałą marionetką w rękach Morbidetta (Krzysztof Globisz) a Świntusia (Anna Dymna) jest tak słodka, że jej finałowe wcielenie w kobietę z pejczem bierze się znikąd. Możliwe, że chodziło tu o pokazanie dobrodusznej tyranii, która jak wiadomo jest najniebezpieczniejsza, ale taka koncepcja może - niestety - pozostać w tym wypadku tylko w sferze domysłów.

Próchnicka zrobiła Wszystko by Witkacego "odbebeszyć". Jest to trochę jak zabawa nad nieotwartą książką: ma charakter czysto przedmiotowy. Może więc spektakl jest w miarę zgrabny, wartki i można się na nim trochę pobawić, ale ciągle nie wierzę, że to jest Witkacy. Wolę już "bebechy" w wykonaniu np. Krystiana Lupy, jego historyczne, tętniące nieokreślonym bliżej niepokojem, pełne tajemnicy, zdziwienia, a przez to może skromniejsze przedstawienia. Czasem półcień i niedopowiedzenie bardziej przekonują niż pełne światło i zdecydowane kontury.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji