Artykuły

Szkotak robi, co może

"Sąd Ostateczny" Krzysztofa Knittla w reż. Pawła Szkotaka w Operze Bałtyckiej w Gdańsku. Pisze Wiesław Kowalski w Teatrze dla Was.

W operze Krzysztofa Knittla, napisanej jako trzecia odsłona tryptyku Opera Gedanensis (wcześniej światło sceniczne ujrzała "Madame Curie" Elżbiety Sikory i "Olimpia z Gdańska" Zygmunta Krauzego), twórcy postanowili przybliżyć widzowi genezę powstania słynnego obrazu Hansa Memlinga, a także samą sylwetkę malarza oraz dzieje "Sądu Ostatecznego" już po jego powstaniu. Libretto próbuje scalić te trzy perspektywy, co nie jest zadaniem łatwym. Dlatego przedstawienie rozpada się na dwie części, które są oddzielnymi segmentami, jakby nie do końca narracyjnie zsynchronizowanymi i treściowo jednorodnymi. Co prawda inscenizacja Pawła Szkotaka próbuje tę niejednorodność ratować inscenizacyjnymi fajerwerkami, które same w sobie są efektowne, jednak nie kreują porywającego widowiska, które mogło się stać sugestywną i przejmującą opowieścią o akcie twórczym i jego konsekwencjach.

W pierwszej części spektaklu Mirosław Bujko na pierwszy plan wysunął postać malarza, który pojawia się jako żołnierz w Brugii i za namową ojca Arago postanawia celem odkupienia grzechów zająć się malarstwem religijnym, ku chwale Boga. Scena choć muzycznie niczym szczególnym nie zaskakuje jest ciekawa pod względem wykonawczym. Robert Gierlach i Piotr Lempa wokalnie są bez zarzutu, próbują nasycić dialog emocjonalnym zaangażowaniem, rozpaczą i słucha się tego nie bez przyjemności. Podobnie jest w długiej sekwencji na temat składania zamówienia z Tomasem Portinarim, w którego wciela się znakomity Jan Jakub Monowid - pełen przebiegłości i fałszywych intencji. Zbyt mało wnosi do tej opowieści zupełnie nie rozwinięty wątek żony donatora, w którym niewiele jako sceniczna postać Katarzyny ma do zrobienia zarówno wokalnie, jak i aktorsko, Anna Mikołajczyk. Mało prawdopodobnie wybrzmiewa ten romansowo-spiskowy wtręt, choć Paweł Szkotak stara się, by intrygował tajemniczością, a nawet demonizmem. Całość, która jest kontaminacją tego, co mówi eksplozywna historia, z tym, co głosi legenda, a co razem napędzało wyobraźnię i fantazję librecisty, jest raczej statyczna, choć Iwona Runowska z powodzeniem uruchamia pojawiających się tancerzy i chórzystów, którzy na moment ożywiają sceniczną akcję i na swój sposób ją onirycznością oraz wizyjnością dopowiadają.

Część druga natomiast jest już jakby zupełnie innym spektaklem. Długie sekwencje zostały zastąpione bardzo szybko zmieniającymi się obrazami, niemal jak w kalejdoskopie, które pokazują to, co z dziełem Hansa Memlinga wydarzyło się po jego powstaniu. Przez moment jesteśmy we Włoszech, by znów powrócić do Gdańska, a za chwilę znaleźć się w Turyngii; zobaczymy historyczne postaci Rudolfa II i cara Piotra I, a także wojska napoleońskie. I takimi migawkowymi scenami docieramy do roku 1956, kiedy "Sąd Ostateczny" trafia z powrotem do Polski, wcześniej wywożony m.in. do Paryża, Berlina i Leningradu. Nie jest to akt łatwy w odbiorze, albowiem nie daje nam możliwości pobycia dłużej z poszczególnymi protagonistami - sensy scen co i rusz się zacierają i łatwo się w tym sposobie opowiadania pogubić. Do tego postaci żołnierzy i władców występują bez spodni, co choć potęguje groteskowość całej sytuacji, jest w efekcie bardziej śmieszne niż przerażające.

Ale znowu trzeba otwarcie powiedzieć, że Paweł Szkotak, któremu w tym przypadku librecista różnorodnością kontekstualno-kulturową zadania nie ułatwił, stara się inscenizacyjnie nad tym chaosem fabularno-stylistycznym zapanować. Niejednokrotnie, szczególnie w scenach zbiorowych (nie bez kozery są tutaj doświadczenia reżysera zdobywane podczas pracy z Biurem Podróży), zakomponowany aparat sceniczny, w pomysłach korzystający hojnie z elementów alegoryczno-symbolicznych może robić wrażenie, potęguje również samym światłem nierzeczywistość i malarskość przywoływanych wydarzeń, a także sięga po aluzyjność środków wyrazu. W ten sposób uruchomiona zostaje cała teatralna machina, która jest jakby w ciągłym ruchu, zderzając wodę z ogniem, piekło z niebem czy dobro ze złem. Duża w tym zasługa ruchomej scenografii Damiana Styrny i wizualizacji Eliasza Styrny. Bardzo efektownie zaaranżowany jest choćby początek spektaklu, kiedy na scenę z towarzyszeniem ognia wchodzą z widowni kolejne postaci potępieńców, jakby wprost wyjęte z genialnego obrazu Memlinga.

Muzyka Krzysztofa Knittla brzmi najlepiej, bo niepokojąco, w warstwie wykorzystującej dźwięki elektronicznie, szczególnie te łączone z perkusją, poza tym jest raczej prosta i mało zaskakująca, choć da się w niej usłyszeć próby nawiązywania do muzyki cerkiewnej czy gregoriańskiej. Rzec by można, że w przeważającej mierze jest to jednak muzyka tradycyjna. Niekiedy w swej powtarzalności motywów jest mało wciągająca, pozbawiona niepokoju czy gorętszych emocji. Szkotak z Runowską jednak umiejętnie wykorzystują muzyczne nastroje, próbują, uruchamiając w komponowanych scenach nie tylko liryzm, harmonię, czystość czy spokój, inkrustować to wszystko sporą dawką inscenizacyjnej intensywności, zjawiskowości i nadzwyczajności.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji