Artykuły

Joanna Szczepkowska. Myszką i pędzlem

- Na początku było rysowanie. Wszystkie moje egzemplarze tekstów sztuk i scenariuszy filmowych pełne są moich najprzeróżniejszych rysunków. Od czasu do czasu zdarzało mi się brać do ręki pędzel i malować. Dopiero odkrycie komputera jako malarskiego medium sprawiło, że zaczęłam się tej pasji poświęcać znacznie silniej. Spędzam czasem na malowaniu całe noce - z Joanną Szczepkowską o malarstwie komputerowym, rysowaniu i pierwszej wystawie rozmawia Rafał Dajbor.

Gdy szuka się w Internecie informacji na temat Pani twórczości malarskiej, rzuca się w oczy sformułowanie "malarstwo komputerowe". Na czym polega ta forma malarstwa?

- Nazwa jest trochę myląca, jakby sugerująca, że jest to malowanie łatwiejsze, że komputer pomaga w tworzeniu. Tymczasem nie na tym to polega. Malarstwo komputerowe odkryłam, kiedy któregoś dnia zepsuł się mój komputer i zamówiłam wizytę fachowca. Przy okazji na moją prośbę zamontował program do artystycznej obróbki zdjęć. Na czystym, białym ekranie komputera narysowałam kreskę. Potem drugą, trzecią... I tak odkryłam możliwości twórcze, jakie daje komputer. Dlatego mówię, że nazwa "malarstwo komputerowe" może być myląca. Bo to nie jest poprawianie na komputerze stworzonych poza nim obrazów, ale tworzenie ich od podstaw. Zamiast pędzla jest myszka lub gładzik w laptopie.

Czy malarstwo komputerowe było pierwszą formą sztuki plastycznej, po którą Pani sięgnęła?

- Na początku było rysowanie. Wszystkie moje egzemplarze tekstów sztuk i scenariuszy filmowych pełne są moich najprzeróżniejszych rysunków. Plastyka towarzyszyła mi od zawsze. Od czasu do czasu zdarzało mi się brać do ręki pędzel i malować. Było to jednak raczej "z doskoku". Dopiero odkrycie komputera jako malarskiego medium sprawiło, że zaczęłam się tej pasji poświęcać znacznie silniej. Spędzam czasem na malowaniu całe noce.

A czy pamięta Pani moment, w którym stwierdziła Pani, że malarstwo to jeden z pomysłów na życie? Czy była chwila, w której doszła Pani do wniosku, że w pewnych sprawach nie wypowie się Pani ani jako aktorka, ani jako pisarka? Że są tematy, o których może Pani opowiadać tylko poprzez obrazy?

- Bardzo długo w ogóle niechętnie mówiłam o sobie jako o malarce. Żyjemy w czasach, w których w życiu publicznym mamy mnóstwo amatorów przypisujących sobie bycie "kimś". Ktoś, kto ledwo sklecił dwa zdania do portalu, mówi o sobie "dziennikarz", autor okropnej, nieudanej książeczki jest "pisarzem", gwiazdki z reklam są "aktorkami" i tak dalej. Bardzo tego nie lubię. Był nawet moment, w którym nosiłam się z zamiarem zdania egzaminu i zrobienia dyplomu z malarstwa, uważając, że tak będzie uczciwie. A co do tego, skąd się to wzięło we mnie - nie wiem. Od zawsze coś rysowałam, od zawsze próbowałam coś malować. Gdy wyprowadziłam się z rodzinnego domu i zamieszkałam we własnym mieszkaniu, to pierwszym zakupem był węgiel rysunkowy i kilka płacht brystolu. Pochodzę z rodziny rzeźbiarzy i malarzy. Rzeźbiarz Jan Szczepkowski, którego dzieła stoją przed Teatrem Wielkim w Warszawie, to mój stryjeczny dziadek. W Sanoku do dziś mieszka i tworzy cały ród malarzy Szczepkowskich.

A więc malarski Sanok to nie tylko Beksińscy, ale i Szczepkowscy?

- Tak. A ponieważ uważam, że geny mają w życiu człowieka wielkie znaczenie, sądzę, że moja malarska pasja ma swoją genezę także i w tym, kim byli moi przodkowie.

Pani pierwsza wystawa miała miejsce w styczniu 2017 r.

- Najpierw odważyłam się pokazać kilka prac na swoim profilu na Facebooku. Tu przeczytałam pierwsze sugestie, że powinnam mieć wystawę. Tak trafiła na mnie pani Barbara Elżanowska prowadząca Galerię 101 przy Pięknej. To jest galeria na bardzo wysokim poziomie, więc zorganizowanie mojej pierwszej wystawy właśnie tam stanowiło dla mnie duże przeżycie. Pani Elżanowska, zanim zorganizowała wystawę, pokazała moje prace pewnej znanej recenzentce, nie mówiąc jej, kim jest autorka. Doczekałam się najpierw bardzo dobrej opinii, a potem równie dobrej recenzji. Na wernisaż przyszło mnóstwo malarzy, nawiązałam nowe, ważne dla mnie znajomości.

A czy zdarza się Pani sięgać - obok komputera -także po tradycyjny pędzel i płótno?

- Teraz już tak. Bardzo podoba mi się malarstwo komputerowe, ale z biegiem czasu zaczęłam dostrzegać, że możliwości artystyczne takiej formy twórczości nie są nieograniczone. Coś, co na ekranie wygląda świetnie, w formie wydruku robi się niekiedy płaskie, nie wyraża tego, co chciałam przedstawić, malując. Dlatego zdecydowałam się wrócić do tradycyjnego malowania. Na wrzesień planuję wystawę w Krakowie - tym razem to będą właśnie płótna. Malarstwo to moja wielka pasja. Jest tą trzecią dziedziną mojej twórczości po aktorstwie i pisarstwie, ale doba ma tylko 24 godziny. Nie ukrywam, że mam z tym kłopot, bo malowanie coraz bardziej mnie pociąga. A trzeba żyć i - po prostu - zarabiać.

Jest jakiś obraz, który jest dla Pani szczególnie ważny?

- Nie umiem wskazać jednego takiego obrazu. Ale skoro już pan o to pyta, to powiem o tomiku moich wierszy poświęconych ludzkiemu ciału, do którego zrobiłam ilustracje. To wymaga wydania na naprawdę dobrym papierze, powinno być jak album. Zwłaszcza że i wiersze zostały napisane tak, by tworzyły układ graficzny. Mam nadzieja, że znajdzie się wydawca, który podejmie się wydania tomu w odpowiedniej oprawie. Nie chcę, żeby to zostało wydane byle jak - aby tylko wydać. Jeśli coś w tej chwili jest dla mnie ważne - to właśnie to.

Jako malująca aktorka wpisuje się Pani, można rzec, w pewną tradycję. Malowała Elżbieta Barszczewska, maluje Marek Barbasiewicz, portrety aktorów tworzył Ignacy Machowski...

- Maluje też Stefan Szmidt. Mam w domu mój portret z roli Panny Młodej, którą grałam w Teatrze Polskim w 1984 r. w reżyserii Kazimierza Dejmka. Wiąże się z tym zresztą pewna malarska właśnie anegdota - otóż grając w tym przedstawieniu i będąc na scenie, kilka razy widziałam kątem oka, że Stefan stoi w kulisie i wpatruje się we mnie intensywnie. Nie wiedziałam, o co mu chodzi. Kiedy dostałam obraz - wszystko się wyjaśniło. Po prostu mimowolnie mu pozowałam. Ale od razu chciałabym wyjaśnić - choć jestem aktorką, a do tego aktorką malującą, zupełnie nie czuję się kontynuatorką jakiejś "tradycji". Ja w ogóle nie lubię się wpisywać w żadne "nurty", nie czuję też, by przynależność do danego środowiska zawodowego musiała determinować moje życie.

Aktorka, pisarka i felietonistka, malarka... Skandalistka? Takie słowa także można o Pani przeczytać.

- Nie jestem skandalistką. Myślę, że dziś skandalizuje się na każdym kroku i to już spowszedniało. Jestem natomiast wpisana w dialog publiczny. To, co mówię, brzmi czasem bezkompromisowo. To prawda. Nigdy jednak nie było moim celem wywołanie skandalu. To zresztą dosyć zabawne, bo nieraz ludzie, którzy mają ze mną pracować po raz pierwszy, spodziewają się jakichś wielkich emocji - i są zdumieni, że tak mało, zwłaszcza w pracy, przypominam z zachowania i ekspresji kogoś, kogo można nazwać skandalistą.

Jest Pani warszawianką. Czy ten aspekt Pani życia znajduje odzwierciedlenie w Pani malowaniu?

- Jeszcze nie. Mam jeden obraz poświęcony warszawskiej kawiarni, ale nic poza tym. Przez jakiś czas mieszkałam na Starym Mieście w najczęściej chyba malowanym miejscu Warszawy, czyli przy Kamiennych Schodkach. Na wielu obrazach widać nawet drzwi prowadzące do mojego - i moich rodziców - ówczesnego mieszkania. Ale czuję się tym pytaniem zainspirowana. Być może dzięki naszej rozmowie namaluję niedługo kawałek Warszawy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji