Artykuły

Artur Żmijewski: Nigdy się nie pogodzę z ludzką głupotą

- Doszedłem do kompromisu z aktorem, którego mam w sobie. Reżyserowanie siebie to też niezwykle pouczająca sytuacja. W pewnych momentach może bardzo postawić do pionu; bo jeżeli opowiada się kolegom, co mają zagrać, w jaki sposób i dlaczego, a potem samemu staje się przed kamerą, to jest to prawdziwy test i zarazem wielka lekcja pokory - z Arturem Żmijewskim na telewizyjnym planie "Pana Jowialskiego" Aleksandra Fredry, spotkała się Jolanta Gajda-Zadworrna.

Z aktorem i reżyserem spotykam się na planie "Pana Jowialskiego" Aleksandra Fredry, spektaklu, który jest planowany jako premiera Teatru Telewizji

Z Arturem Żmijewskim [na zdjęciu na planie "Pana Jowialskiego] rozmawia Jolanta Gajda-Zadworrna:

Nie tylko detektyw w sutannie, lecz i narodowy bohater Tadeusz Kościuszko. Do tego damski bokser "Szelka". I reżyser klasycznej komedii. Ostatnio przyjmuje pan prawdziwe wyzwania.

Artur Żmijewski: Takie są najciekawsze. Dzięki nim jako aktor mam okazję pobawić się materią, która na co dzień jest mi niedostępna, a jako reżyser spotykam się z autorem, którego niezmiernie cenię i lubię, uważam za jednego z najwspanialszych, bo daje wielkie możliwości aktorom i opowiada o rzeczach mądrych w sposób dowcipny, niewymuszony, choć nie wprost.

Spotykamy się na planie "Pana Jowialskiego" Aleksandra Fredry.

- Po latach wspaniałych aktorskich doświadczeń na deskach Teatru Telewizji stanąłem po drugiej stronie kamery jako reżyser dużego kostiumowego spektaklu. W tej dziedzinie to mój debiut.

To prawda, bo "Emigranci", których wyreżyserował pan według własnego scenariusza na podstawie Sławomira Mrożka dziewięć lat temu (z Tomaszem Kotem jako AA i Wojciechem Mecwaldowskim jako XX), mieli dużo skromniejszą oprawę. Skąd obecny wybór?

- Zaproponowano mi reżyserię, której z radością się podjąłem. To piękna i aktualna sztuka. Komediowa, ale nie kabaretowa. Opowiada o najróżniejszych charakterach; o ludziach, którzy nie do końca się dogadują, bo nie rozumieją, jakim tropem mają pójść. A najważniejszym tropem - tak jak ja to odbieram, jak od początku chciałem o tym opowiadać - jest porozumienie wynikające z zaufania swoim emocjom. Musimy zawierzyć uczuciom, by mogły doprowadzić nas do miejsca, w którym będziemy najszczęśliwsi. Tak jak państwo Jowialscy. Oni są tym azymutem, ideałem, do którego powinni dążyć bohaterowie sztuki, bo dopóki nie są otwarci na uczucie, na miłość, ich życie jest byle jakie.

Czy 185 lat od prapremiery, w kostiumie z epoki, uda się "Panu Jowialskiemu" znaleźć wspólny język z dzisiejszym widzem?

- Fredro, jak Molier, nigdy aktualności nie straci. Aktorzy grają ten tekst pięknie, ale i bardzo - jak sądzę - współcześnie. Natomiast w warstwie plastycznej za sprawą scenografii Arka Kośmidra (którą w wyjątkowy sposób oświetlał, a potem filmował Piotr Wojtowicz) i wspaniałym kostiumom stworzonym przez Dorotę Roqueplo podkreśliliśmy magię czasu i pewną bajkowość.

Jakiego klucza, poza pięknie oprawioną aktualnością, szukał pan do tekstu i bohaterów?

- Tu kluczowy jest dobór aktorów. I, mam wrażenie, udał się nam znakomicie. Adam Ferency jako pan Jowialski jest dowcipny i mądry jednocześnie. To człowiek, który nie tylko opowiada dykteryjki, lecz również widzi, rozumie, potrafi komentować. Mało tego, potrafi na odpowiednie tory, poprzez ten komentarz, naprowadzić słuchaczy. Pani Jowialska - którą Szambelanowa nazywa jedynie cieniem swojego męża - za ten cień w tym przedstawieniu absolutnie uznana być nie może. Postarała się o to Anna Dymna. Brawurową Szambelanową zagrała Danusia Stenka. Wspaniały, prześmieszny jako Szambelan Tomek Kot wypełnia całym sobą przestrzeń naszej dekoracji. Znakomici są też młodzi aktorzy: Joasia Kuberska, Fabian Kocięcki, Mateusz Rusin i Krzysztof Szczepaniak.

Udało się panu skompletować obsadę marzeń. Warto tu chyba wspomnieć jeszcze jedno nazwisko.

- Spotkaliśmy się na planie z wielkim aktorem, który zgodził się na udział w spektaklu w roli bynajmniej nie na miarę swojego talentu. Uważam jednak, że ktoś taki jak Krzysztof Globisz, który przeszedł tak długą drogę, dochodząc do najwyższego zawodowego poziomu; który osiągnął wielki sukces, pokonując chorobę dzięki gigantycznej pracy, zdobył formę, która pozwala mu brać udział w tym przedstawieniu choćby w małej roli, zasługuje, by o nim nie zapomnieć.

Czy "Pan Jowialski" (którego premiera jest zapowiadana na wielkanocny poniedziałek) oznacza, ze Artur Żmijewski będzie teraz reżyserem teatralnej klasyki?

- Nie jestem w stanie przewidzieć, jak moje zawodowe życie się potoczy. Traktuję je jako nieustanną przygodę. I bardzo cenię otwartość, którą mogę mieć w przyjmowaniu kolejnych stających przede mną wyzwań. Praca nad "Panem Jowialskim" jest z pewnością wielką przygodą, ale z pełną gotowością będę poszukiwał innych możliwości.

Na jakie role miałby pan ochotę?

- Odpowiem na to pytanie, jak odpowiadam na nie często. Szedłem do szkoły teatralnej z myślą, by zagrać Gustawa-Konrada. I zagrałem go jeszcze jako student [w filmie "Lawa" w reżyserii Tadeusza Konwickiego (1989) - przyp. red.]. Moje marzenie spełniło się więc na początku drogi. O czym mam jeszcze marzyć? Powinienem przyjmować życie, jakim jest.

Czy Teatr TV dzięki kamerom zaglądający w oczy swoim bohaterom jest panu bliższy niż tradycyjna scena?

- Trudno to dzielić w ten sposób. Kiedy w pokazywanym niedawno spektaklu "Lekcja polskiego" w reżyserii Mariusza Malca [aktor grał w nim Tadeusza Kościuszkę - przyp. red.] przed ujęciami stawałem na scenie Teatru Słowackiego, miałem poczucie żywego, bezpośredniego kontaktu z widzem. Myślę, że ktoś, komu bliski jest Teatr Telewizji, nie może nie lubić teatru tradycyjnego. I na odwrót.

Liczył pan przedstawienia zagrane przed kamerami?

- Może za jakiś czas przy kominku, dla wnuków, dokonam takiego podsumowania. Na pewno Teatr TV to ogromnie ważny kawałek mojego życia. W latach 90. [aktor ukończył warszawską PWST w roku 1990 - przyp. red.] zagrałem w bardzo wielu spektaklach. Był sezon, gdy wystąpiłem w pięciu, może nawet sześciu.

Jak się zaczęło pana reżyserowanie?

- Druga strona zawsze mnie interesowała. Kiedy wchodziłem na plan czy do teatru, zastanawiałem się, jak to działa po tamtej stronie rampy. Szybko zdałem sobie sprawę, że świadomość ograniczeń przestrzeni albo wręcz przeciwnie: braku tych ograniczeń - bardzo pomaga w pracy. Ktoś zauważył te moje zainteresowania i dostałem propozycję wyreżyserowania odcinka serialu "Na dobre i na złe", a potem już się potoczyło...

...I jest prawie pół setki odcinków na koncie. Czy aktor reżyser jest bardziej czuły na kolegów aktorów, czy więcej wymaga?

- Myślę, że lepiej ich rozumie. Łatwiej rozpozna ograniczenia i słabości inscenizacji. I chyba ma trochę większą łatwość w komunikowaniu się, w opowiadaniu, czego oczekuje. W sensie technicznym, warsztatowym. Ale druga strona również pokazuje słabości, zarówno kolegów, jak i reżysera - jeśli sobie nie radzi. Aktor musi znać większość odpowiedzi dotyczących swojej postaci. Reżyser musi znać odpowiedzi na wszystkie pytania. Nawet jeśli ich nie zna.

Czy trudno się reżyseruje samego siebie?

- Doszedłem do kompromisu z aktorem, którego mam w sobie. Reżyserowanie siebie to też niezwykle pouczająca sytuacja. W pewnych momentach może bardzo postawić do pionu; bo jeżeli opowiada się kolegom, co mają zagrać, w jaki sposób i dlaczego, a potem samemu staje się przed kamerą, to jest to prawdziwy test i zarazem wielka lekcja pokory. Wszystko, o czym opowiadam, muszę zawrzeć w ujęciu, dublu, w scenie czy sekwencji, którą realizuję jako aktor i jako reżyser.

Czy serialowy Ojciec Mateusz jest jeszcze w stanie czymś pana zaskoczyć?

- Zawsze mam taką nadzieję, przystępując do realizacji kolejnych odcinków. Zrobiliśmy ich ponad 250, ale proszę nie zapominać, że to dziesięć lat. Sam się zdziwiłem. Sezon wiosenny i sezon jesienny, czyli cały rok, to 26 odcinków. Dużo. Nakręciliśmy tych odcinków więcej niż Włosi, autorzy pierwowzoru zatytułowanego "Don Matteo", ale też większość naszych jest oryginalna. W tym sensie mogą zaskakiwać. Piszemy historie dotyczące naszego świata i naszego życia, choć widzowie czasami żartują, że Sandomierz po tylu zbrodniach jest miastem, w którym już niewiele osób zostało...

Swego czasu pana życie zawodowe określał dr Jakub Burski z "Na dobre i na złe". Czy Ojciec Mateusz nie zaczyna już trochę doskwierać?

- To nie jest dobre słowo. Każda postać, w którą się wcielałem, która była szeroko komentowana, lub głośno było o przedsięwzięciu, w którym zaistniała - bo to dotyczyło zarówno "Psów" Władka Pasikowskiego, jak i "Na dobre i na złe" oraz "Ojca Mateusza" czy iluś innych przedsięwzięć, choćby "Mojego roweru", nie mówiąc o "Pitbullu. Niebezpiecznych kobietach" Patryka Vegi, który osiągnął fenomenalny wynik frekwencyjny - na jakimś etapie ze mną była.

Dawniej, kiedy mnie pytano, czy to mi nie ciąży, nie bardzo wiedziałem, jak odpowiedzieć, ale z perspektywy lat, które upłynęły, wiem, że z szuflady postaci Wolfa z "Psów" udało mi się wyjść, z szuflady dr. Burskiego także, więc i z Mateuszowej wyjdę.

Mówiło się, że Tadeusz Łomnicki, gdy tworzył jakąś postać, był nią od przebudzenia w ten dzień, kiedy miał przedstawienie. Potem wychodził z tej roli i wchodził w inną. I w kolejnych dniach grał kogoś zupełnie innego. To samo powinniśmy myśleć o sobie, jako o tych, którzy grają np. Ojca Mateusza, a gdy kończą się zdjęcia, są gotowi na kolejną rolę.

Na przykład w "Pitbullu"?

- Mogę się tylko cieszyć, że są ludzie tacy jak Patryk Vega; którzy potrafią wyobrazić sobie, że ktoś bardzo silnie skojarzony z jakąś postacią może zagrać diametralnie innego bohatera.

Nie wszystkim aktorom spotkanie z tym reżyserem wyszło na dobre. Brał to pan pod uwagę ?

- Vega ma zasadniczą zaletę: jeśli wybiera aktorów, to ich lubi. Jak Wojtek Wójcik czy Władek Pasikowski. Obserwowałem to u wielu wspaniałych reżyserów: nie dokonują gwałtu, żeby tylko osiągnąć własny efekt. Bo jeżeli się lubi aktorów, to się ich akceptuje. Z ich grymasami, ich układem twarzy, tembrem głosu. I nie usiłuje się zrobić z człowieka marionetki. Patryk tego nie robi, mimo że pracuje w sposób bardzo techniczny: punkt po punkcie osiągając swój cel.

Ma pan opinię wyważonego, zawsze przygotowanego aktora oraz reżysera. Takich bohaterów chciałby pan grać?

- Wręcz przeciwnie. Uważam, że ludzie spokojni powinni przyjmować role wariatów, a "wariaci" - malkontentów i osób zamkniętych w sobie. Przekraczanie wewnętrznych barier, znajdowanie rozwiązań, których samemu się nie spodziewa, jest dla aktora ciekawe. Ale również dla widza. Każda twórcza profesja powinna się łączyć z nieustannym poszukiwaniem. Tyle że w aktorstwie obszarem poszukiwań i zarazem materią jest nasze ciało. Zmieniające się z wiekiem, kolejnymi doświadczeniami. Ale to jest właśnie fajne: że w różnych okresach życia możemy na swoim organizmie dokonywać różnych eksperymentów.

Eksperymentował pan na planie "Ataku paniki" Pawła Maślony, w ciasnej przestrzeni pasażerskiego samolotu współtworząc z Dorotą Segdą duet w opresji?

- To była wielka frajda, lecz również odpowiedzialność. Udało się, bo parokrotnie, a może nawet częściej, spotkaliśmy się na próbach, by przegadać tekst, opowiedzieć o relacjach między bohaterami. Film jest zamknięty we wnętrzach i w sporej mierze oparty na gadaniu, co niosło spore ryzyko, bo gadanie filmom z reguły nie służy. Tu stało się inaczej. Jako aktor miałem także frajdę, mogąc się pobawić komediową materią, z którą niezbyt często mam do czynienia.

Jak przebiegała współpraca z Dorotą Segdą?

- To było najmilsze dopełnienie propozycji. Zdarzało się nam z Dorotą parę razy pracować. I w teatrze, i w telewizji. Przygotowując się do "Ataku paniki", wspominaliśmy m.in. spotkanie, które nastąpiło ponad 20 lat temu: na planie debiutanckiego filmu Haidera Rizvi "Wyliczanka". Już w pierwszej scenie trafiliśmy do łóżka... Teraz się z tego śmialiśmy. Wtedy wcale nie było łatwo.

Co daje praca z debiutantem?

- Ciekawi mnie, jak reżysersko kombinują ludzie, którzy są już pokolenie młodsi ode mnie.

Nie korciło pana, by np. Pawła Maślonę trochę podreżyserować?

- Skądże. Oczywiście jeśli mogę coś podpowiedzieć, służę pomocą, ale nie ma mowy o przejmowaniu sterów.

Czy jest coś, co może pana wyprowadzić z równowagi?

- Wiele rzeczy. Podstawową jest ludzka głupota. Czasami, owszem, prowadzi do śmiesznych zdarzeń, i świetnie to opisuje Fredro, ale też bywa przyczyną najgorszych, skrajnych sytuacji. Nigdy się z nią nie pogodzę.

A zdarzyło się panu prywatnie przeżyć atak paniki?

- Myślę, że każdy z nas miewał takie momenty. Wolę jednak nie przypominać sobie podobnych chwil. Lepiej gromadzić pozytywne doświadczenia. I z nimi iść do przodu. A z ataków paniki śmiać się na seansie (film już od 19 stycznia w kinach).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji