Artykuły

* * *

Tego zimowego lata, Warszawy nie pozostawiono na szczęście samej sobie. Gdy stołeczne teatry wyjechały na mniej lub bardziej zasłużone urlopy, zewsząd - z Wrocławia, z Rzeszowa, z Jeleniej Góry, z Łodzi przywieziono z pomocą co ciekawsze spektakle: od "Ryszarda III" po Szwejka, ze "Ślepcami" pośrodku... Przybyła też laureatka tegorocznej nagrody ministra kultury, Danuta Baduszkowa ze swym Teatrem Muzycznym z Gdyni, sceną, o której pisze się ogromnie dużo, a przecież - stale jeszcze zbyt mało, jak na jej osiągnięcia. Baduszkowa jest duchem opiekuńczym wszystkich tych, którzy pisują u nas dla sceny muzycznej; daje zawrotną ilość polskich prapremier, nikt niewtajemniczony nawet by nie przypuścił, że aż tyle powstaje u nas musicali! Oczywiście, ponosi wkalkulowane w swą działalność ryzyko: wiadomo, że nigdzie na świecie, więc także i u nas, musicale nie rodzą się niczym grzyby po deszczu i że nie każda premiera może być wydarzeniem, ale - jeśli wyłuskano spośród tych prapremier rzeczy tak interesujące jak "Pan Zagłoba" Blocha, czy "Machiavelli" Wasowskiego to już ryzyko sowicie się opłaciło! A w innych wypadkach, jeśli musicalowa próbą nie wypaliła, to w każdym razie kontakt z publicznością, możliwość obejrzenia utworu na scenie i naocznego stwierdzenia jego słabości, była niejednokrotnie cenną, ważną lekcją dla autorów. Nauką, która - miejmy nadzieję - nie poszła w las!

Że jednak nauką może być również przedstawienie musicalu wzorcowego, z którego uczyć się trzeba wreszcie nie na błędach, lecz raczej na zaletach, dobrze się stało, iż do Warszawy przywiozła Baduszkowa swój bodaj najlepszy spektakl minionego sezonu - "Promises, promises" Burta Bacharacha.

Burt Bacharach, mój Boże!... Pamiętam doskonale jak w roku 1964 poznałem go w Warszawie, przy okazji występów pani Marleny Dietrich. Pamiętam, że Marlena przyjechała dzień wcześniej - z impresariem, asystentem dyrygenta, sekretarką, gitarzystą, perkusistą, elektrykiem i 35 walizami, zaś już następnego dnia rzuciła wszystkich i wszystko, aby wódką i chlebem powitać na Okęciu swego przyjaciela, aranżera i szefa muzycznego - Bacharacha. Doleciał z Nowego Jorku - niski, krępy, w cyklistówce na głowie i z długim szalikiem zwisającym do stóp zgodnie z ówczesna modą. Uosabiał pogodę ducha, wesołość, pełen luz i czar osobisty. Potem - już na estradzie - kierując orkiestrą Marleny w Sali Kongresowej dawał świetny show: dyrygował, grał na fortepianie, niemal tańczył w rytm piosenek Marleny.

To zresztą był już ostatni rok jego współpracy ze sławną gwiazdą. Później gwiazda został już on sam. Poświęcił się wyłącznie kompozycji, przestał jeździć po świecie, zagrzebał się w Hollywood, pisał dla filmu, wreszcie - namówiono go na musical (nawiasem mówiąc też związany z filmem, oparty przecież na pamiętnej "Garsonierze" Billy Wildera). Musical zyskał ogromną popularność; zasłużenie, bo napisany jest doskonale i można się tylko cieszyć, że wreszcie trafił do nas i że trafił do teatru Baduszkowej. Bo muzyka Bacharacha, zupełnie inna nie tylko od operetkowych konwencji, ale i od tego co pisywał Cole Porter, Rodgers czy Loewe, wymaga już zdecydowanie musicalowych uzdolnień. Boję się, że żaden nasz teatr operetkowy nie mógłby dobrze zagrać Bacharacha, nawet jeśli wystawiał z powodzeniem "My Fair Lady" czy "Hello, Dolly!".

U Baduszkowej z jego muzyką poradzono sobie zupełnie nieźle. Zarówno orkiestra (dyrygował Ryszard Damrosz), jak i soliści: Jacek Labuda (Chuck), Irena Pająk (Fran), Zenon Bester (Sheldrake). Co przy tym warto podkreślić: Irena Pająk, bardzo dobra jako Fran Kubelik (pamiętacie Shirley McLaine w "Garsonierze"?) jest. adeptką Studia przy teatrze Baduszkowej, a ogromna i trudna rola Franto jej sceniczny debiut! No cóż, wszystko wskazuje na to, że będą z niej musicalowi ludzie!

Jacek Labuda, znany już z szeregu dobrych ról, tutaj jest niemal przez cały czas na scenie - na przemian w kontakcie z partnerami lub z widownią - i jest znakomitym Chuckiem! Świetnie śpiewa, bardzo dobrze gra, ma urok, wzbudza sympatię, jest przede wszystkim nowoczesny, bez żadnych operetkowych naleciałości. Podobnie zresztą przezabawny Józef Korzeniowski jako dr Dreyfuss i Urszula Polanowska w ostro, charakterystycznie potraktowanej roli panny Olsen. W sumie - spektakl na dobrym poziomie, utrzymany w doskonałym tempie, pełen ruchu, tańca, zabawy i odrobiny niezbędnego tu sentymentu. Dowodzi, że są u nas ludzie, którzy potrafią się odnaleźć w nowym teatrze muzycznym, tyle, że trochę ich mało... Jedna scena?

Podobno toczą się rozmowy, zmierzające do tego, by teatr z Gdyni przyjeżdżał na występy do Warszawy każdego lata i na nieco dłużej. Oby skończyły się pozytywnym rezultatem!

Że jednak nie samą lekką muzą człek żyje - nawet latem - postanowiłem trochę spoważnieć idąc do Ateneum na "Wielkiego Fryderyka" Adolfa Nowaczyńskiego w reżyserii Józefa Grudy i pięknej scenografii Mariana Kołodzieja. Wielki Fryderyki... Legendarna rola Solskiego, który grywał ją wielokrotnie, począwszy, od premiery w roku 1909, aż przez trzydzieści lat i która obok Wiarusa w "Warszawiance" stała się jego najsłynniejszą kreacją. Zresztą, tego Wiarusa rozdęto nieco sztucznie, ostatecznie - jakby go genialnie nie zagrać - jest to tylko epizod na kilkadziesiąt sekund i w dodatku niemy, natomiast "Fryderyk"... Zagrany tak, jak go Nowaczyński napisał, trwałby w teatrze najmniej czternaście godzin. Sztuka musiałaby się kończyć o dziewiątej rano - pisał niegdyś Słonimski, mając w zasadzie rację. Toteż z góry skazany na drastyczne cięcia jest "Wielki Fryderyk" sztuką, z której każdy inscenizator może właściwie wykroić to, co lubi i nadać jej sens taki, jaki uzna za słuszny.

Tak więc przed 'pierwszą wojną, jeszcze pod zaborami, krojono "Fryderyka" tak, aby podbijać dumę narodową... znaczeniem ja-kie rzekomo mieli Polacy na pruskim dworze tym, że polska generałowa bez ceremonii wchodzi do gabinetu króla, że biskup Krasicki siada na honorowym miejscu przy stole w Sans-Souci. Chorowaliśmy wtedy na kompleks niższości i dlatego takie parantele (...) czyniły wrażenie niemal sztuki patriotycznej (znowu Słonimski). Potem jednak - już w dwudziestoleciu - okazało się, że na sprawę trzeba spojrzeć zgoła innym okiem. Że Polaków na pruskim dworze Nowaczyński bynajmniej nie gloryfikuje - wręcz przeciwnie, pokazuje ich (nie wyłączając biskupa, któremu zresztą dostaje się najgorzej) jako ohydne stadko lizusów i sprzedawczyków, politycznych ślepców zapatrzonych tylko we własne korzyści. Fryderyk natomiast, przy wszystkich świństwach i dziwactwach, jawi się jako chytry, gospodarny, dalekowzroczny polityk, bez skrupułów wykorzystujący polskie marionetki dla dobra własnego kraju. Taka jest, niestety, gorzka wymowa tej sztuki. Takie Nowaczyński sprezentował nam przykre memento, dość przejrzyste w aluzjach.

Po wojnie "Wielki Fryderyk" nie grany był w ogóle, aż dopiero przed kilku miesiącami przypomniał go w Łodzi Dejmek; inscenizacja Grudy jest drugą z kolei. Gruda musiał, jak każdy, sporo skreślić, lecz skreślał tak, by nie wyeliminować żadnej z głównych postaci i żadnego z głównych wątków (co nieraz robiono). Zachował oczywiście przede wszystkim bolesny dyskurs o polskich sprawach, ale zachował i wątek romansowy i zostawił dramaturgiczne znaczenie postaci Fryderyka; dał krótko mówiąc mniej więcej pełny pogląd na sztukę Nowaczyńskiego (w przeciwieństwie do Dejmka, który kreślił ją bardziej bezceremonialnie).

Wyszedł w rezultacie spektakl intrygujący, mądry, ze świetną rolą Świderskiego (Fryderyk II) i świetną rolą Machowskiego (pan Zieten; słynna scena dramatycznej rozmowy Fryderyka z Zietenem i tu rozegrana została brawurowo, zbierając owacyjne brawa przy otwartej kurtynie). Spektakl, który trwa ponad trzy godziny, nie nuży (z wyjątkiem ponad miarę rozciągniętej sceny Fryderyka z von Hertzbergiem); przeciwnie - prowokuje do przemyśleń i dyskusji jeszcze długo no otrzaśnięciu się z wrażenia (nie najprzyjemniejszego, to fakt, lecz to już zamierzenia autora), jakie wywiera.

Że jednak nadal mamy lato (chociaż kto w to uwierzy!), że na repertuar rozrywkowy można jeszcze baczną zwracać uwagę, więc zaglądnąłem również do teatru "Buffo" (druga scena "Syreny"), gdzie Kazimierz Brusikiewicz wyreżyserował francuską farsę "Taaaka ryba!!!". Nazwiska autorów nic państwu nie powiedzą, nazwisko Brusikiewicza natomiast dawało niemal gwarancje. Człowiek, który - jak sam wyznał niedawno w wywiadzie dla "Życia Warszawy" - już od 35 lat bawi (z sukcesem - przyp. mój) publiczność, który ma na scenie i żonę i córkę, musi posiadać - jak mało kto - wyczucie teałr. umiejętność wydobywania maksimum komizmu i z sytuacji-scenicznych i z aktorów.

Na tej gwarancji nic a niesie nie zawiodłem! "Taaaka ryba!!!" jest doskonałą, bardzo zabawną pozycją letniego repertuaru (a myślę, że bez szkody dla zdrowia można ją oglądać także i w coraz dłuższe, jesienne wieczory). Chociaż mówi się tutaj głównie o topielcu, o samobójstwie i tym podobnych rzeczach - widownia śmieje się, że echo niesie, w dodatku śmieje się z pełnym uzasadnieniem. Na scenie szaleją przede wszystkim Tadeusz Pluciński i Krystyna Sienkiewicz - oni bowiem najlepiej czują farsowy styl, ale subtelny urok Poli Raksy, potęga ciała Elżbiety Nowackiej i skłopotany wdzięk uwikłanego w trzy kobiety i trzy polisv ubezpieczeniowe Miłosza Maszyńskiego również robią swoje...

Brusikiewiczowi wypada więc tylko pięknie podziękować, że rozpogodził nam tą "Rybą" schyłek lata, no i teraz czas już myśleć o nowym sezonie. Sezonie, otwórz się!... (Czy się istotnie otworzył i czy na dobre czy na złe - o tym dopiero za miesiąc).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji