Artykuły

W drodze

- Wydaje mi się, że Teatr Osterwy jest dobrym miejscem do snucia opowieści i dywagacji o Lublinie, innym świecie, o inspiracji - rozmowa z Pawłem Passinim, reżyserem premierowego spektaklu "Hindełe, siostra Sztukmistrza" w Teatrze Osterwy, szefem TTheatre, który obchodzi 10 urodziny. Z reżyserem rozmawiał Waldemar Sulisz w Dzienniku Wschodnim.

Waldemar Sulisz: Korzenie rodzinne?

Paweł Passini: Mam bardzo skomplikowane. Pradziadek, Robert Passini pojawił się w Polsce razem z armię napoleońską. W Warszawie zakochał się w mojej prababce, poszedł na Moskwę i wrócił. Cudem przeżył. Dowiedziałem się o tym całkiem niedawno. W dość nietypowej sytuacji. Wracałem z premiery "Znaku Jonasza", która odbyła się w Studiu Polskiego Radia S1. Wsiadłem do taksówki. Taksówkarz mnie pyta: Jak nazwisko? Odpowiadam: Passini. A jak się pradziadek nazywał? Odpowiedziałem: Robert Passini. - Mój też - powiedział taksówkarz. Okazało się, że jesteśmy rodzinę. Pradziadek Robert miał trzech synów. Jeden z nich to mój dziadek, drugi jest dziadkiem warszawskiego taksówkarza.

Babcia?

- Moja babka przed wojnę nazywała się Dwojra Gitla, czyli Debora, jak bohaterka Hindełe. Po wojnie już się nazywała Eugenia. Całe życie znałem ję jako Eugenię, dowiedziałem się o tym, że była Żydówkę stosunkowo późno. Leży ze swoim mężem, Józefem Passinim na cmentarzu komunalnym.

Ojciec?

- Jest w połowie Grekiem, w połowie Bułgarem. Moja babka z tamtej strony urodziła się wiosce w północnej Grecji. Druga część rodziny pochodziła z Bułgarii. Dowiedziałem się, że pradziadek z tamtej strony zbudował aktorską trupę objazdowe w Bułgarii. Z kolei mój ojciec jest muzykiem, grał na oboju w orkiestrze w Warnie.

Kiedy zobaczył pan ojca?

- Jak miałem 36 lat. Mariusz Bonaszewski powiedział mi: Tyle się w cudzych życiach grzebiesz, czemu nie pojedziesz odnaleźć swojego ojca? No i pojechałem. Dowiedziałem, że uczy gry na perkusji, że wykształcił całe pokolenia metalowych i punkowych perkusistów, że znajdę go w małym klubie osiedlowym w Warnie. Tam mnie przyjął. Dosyć chłodno, rozmawialiśmy w obecności tłumacza. Powiedział: co ja teraz mogę zrobić? Schorowany, po osiemdziesiątce. Przyparty do ściany tym spotkaniem. Zobaczyliśmy się raz. Więcej nie udało mi się namówić go na spotkanie.

Mama?

- Jest córkę syna oficera napoleońskiego i babki, warszawskiej Żydówki. Musieli się ukrywać, trochę rodzinnych historii opowiedziałem w spektaklu "Kryjówka". Najistotniejsze w szukaniu korzeni jest nie to, żeby dojść do rysunku drzewa genologicznego, ale że ktoś inny moje szukanie zauważy i zdecyduje się swoich korzeni poszukać, zamiast je pogrzebać. To nie jest łatwe, bo czasem człowiekowi ruszają się fundamenty pod stopami. Ale równocześnie jest to rzecz, której nie wolno sobie odmówić. Bo potem już jest za późno.

Edukacja. Śpiewał pan w chórze?

- Tak, w Operze Narodowej od 8 do 18 roku życia. Miałem szansę występować na tej monstrualnej scenie. Pamiętam jej zapach, zapach mieszanki wodno-olejowej, służącej do napędzania cichych zapadni. Nasączyło mi to łeb różnymi sprawami. Zwiałem stamtąd robić teatr alternatywny czy offowy. Prowadziłem grupę działające w Starej Prochowni w Warszawie.

I zaczął pan studiować reżyserię?

- Najpierw filozofię, bo reżyseria była wówczas podyplomowa. Po 4 latach przestała być podyplomowa, postanowiłem tam zdać. W oczekiwaniu na wynik pojechałem do Gardzienic, byłem w 2 edycji Akademii Praktyk Teatralnych. To było bardzo znaczące spotkanie. Tam poznałem Tomka Rodowicza, który jest dla mnie jedną z najważniejszych osób na mojej artystycznej drodze. Przyjeżdżał Peszek, Globisz, przyglądali się dziwnemu teatrowi. Po stażu w Gardzienicach wylądowałem na Akademii Teatralnej w Warszawie.

Miał pan też swój zespół?

- Jak wiele osób w tamtym czasie. Frajdę z improwizacji w kapeli "Experiens" przenosiłem na działania teatralne.

Najważniejsi nauczyciele w Akademii Teatralnej?

- Na pewno Waldemar Śmigasiewicz. Najważniejsze spotkanie? Na pewno Jerzy Jarocki, który akurat szukał asystenta. Dostał 3 nazwiska, nas było 4- na roku. Mojego nazwiska na tej liście nie było. Pojechałem do Teatru Dramatycznego. Powiedziałem, że nic nie chcę, tylko być na próbach. Jarocki polecił mi przepisać rękopis Operetki Gombrowicza. Kiedy prace nad spektaklem wstrzymano, przychodziłem do niego codziennie na rozmowy o scenariuszu. To był niezwykły czas. Stwierdziłem, że muszę iść natychmiast uciec ze szkoły do teatru robić swoje. Poszedłem, zrobiłem "Klątwę" w Opolu.

A następnie w Srebrnej Górze założył pan neTTheatre, który obchodzi 10 urodziny.

- Tak. Mała miejscowość pod Wrocławiem. Przez 30 lat w protestanckim kościele funkcjonował znany burdel, a 50 metrów dalej stał kościół katolicki. Powstał pomysł na teatr zamiast burdelu. Działaliśmy, zmieniły się lokalne władze. Jeden wójt nas przyjął, jego zastępca jak został wójtem nas stamtąd wywalił. I znów w drogę. Przystanek Lublin. Ściągnął nas tu Włodzimierz Wysocki, z-ca prezydenta ds. Kultury, który zresztą wiele dobrego dla miasta inspiracji zrobił. Po 2 latach Srebrnej Góry miałem dosyć, stwierdziłem, że fajnie byłoby być wśród innych freaków. I zakochałem się w Lublinie.

Najważniejsze spektakle?

- W Teatrze Studio w Warszawie zrobiłem spektakl "Artaud. Sobowtór i jego teatr". Bardzo cenię sobie plenerowe przedstawienie: "Hamlet 44" na dziedzińcu Muzeum Powstania Warszawskiego. Ale kluczowe są spektakle lubelskie: "Odpoczywanie", "Turandot", "Kukła Księga Blasku", teraz "HIDEOUT/Kryjówka".

Rozmawiamy tuż przed premierą sztuki "Hindełe, siostra sztukmistrza"

w Teatrze Osterwy. Skąd ten temat i ten teatr?

- Temat narodził się i wynikł z poszukiwań podczas pracy nad "Kryjówką". Patrycja Dołowy - współautorka scenariusza "Kryjówki", która nagrywa świadectwa, wywiady, jest zbieraczką, strażniczką pamięci - kilka lat temu trafiła na historię nieznanej siostry Singera. Zaczęła szukać, trafiła do Hazel Karr, wnuczki Hinde Ester, która zresztą przyjedzie na premierę do Lublina i jest autorką plakatu.

I zaczęła z tych poszukiwań wyłaniać się postać Hindełe?

- Tak, postać pierwszej, żydowskiej feministki. Mnie zawsze intrygowała sprawa jak to jest z tym Singerem w Lublinie. Mam poczucie jakiejś takiej nadmuchanej bańki. Ile razy temat Singera się pojawił, miałem wrażenie, że my nie zdajemy sobie sprawy z tego jaka jest rola Lublina w Sztukmistrzu z Lublina. Jaki jest ten świat Singera? Że jest to świat bardziej pożywny, a książki - bardziej kontrowersyjne.

Dlaczego?

- Ja, jak pewnie większość, zawsze myślałem, że Singer to jest taki Chagall. Barwne sztetle, trochę malownicze, trochę demoniczne. A jak się wczytać w Singera, to bliżej od niego do Kafki. Do świata obsesji, pomieszanej, ortodoksyjnej religijności z mocnym wejściem we współczesność i w to, co w Polsce wówczas wybuchało. Singer pisał po żydowsku. Dla Żydów. Język mocno definiował odbiorców. Pisarz przejaskrawiał żydowski świat, wykręcał rzeczywistość, przez co trudno nam w pełni zrozumieć jego pisarstwo, dotrzeć do sedna. Singer wierzga, bardzo wierzga.

Wróćmy do Hindełe.

- Tak, zostaje wydana za syna szlifierza diamentów. Jedzie z matką pociągiem do Berlina na ślub. Drze kartki swoich opowiadań i wyrzuca przez okno. Bo tak każe jej matka po przeczytaniu kilku opowiadań córki. Hindełe jako pisarka nie miała lekko. W wieku 12 lat dostała pierwszego ataku epilepsji. A wówczas epilepsję traktowano jak rodzaj opętania. Sam Singer wspominał, że w jego siostrę wstąpił Dybuk. Pisanie było dla niej wychodzeniem do świata.

Kto zagra Hindełe?

- Nina Skołuba. Wielkie aktorstwo, niesamowity intelekt. Przyjemność obcowania podczas prób. Postać Hindełe jest w spektaklu rozpięta między dwójką aktorów. Z jednej strony jest Hindełe, która ogląda to z perspektywy czasu. A z drugiej strony jest postać, którą nazywamy Debora. Gra ją Paweł Janyst.

Dlaczego mężczyzna?

- Ponieważ tam była taka sytuacja w rodzinie, że matka Singerów chciała być chłopcem. Cierpiała z tego powodu, że nim nie jest. Mówi się, że postać Yentl, którą w filmie zagrała Barbra Streisand, jest inspirowana matką Singera lub jego siostrą Hindełe.

Pomówmy o przesłaniu spektaklu.

- Zawiera się w cytacie z Antonina Artauda, że "rewolucja jest kobietą", a pisanie może służyć zbudowaniu się od początku. W przesłaniu jest także Lublin, bo robię spektakl o Lublinie, o tym naszym miejscu na mapie. Przywołujemy także historię modelki Joanny Krupy, która pojawiła się w Biłgoraju, gdzie mówiła o prawach zwierząt i wspominała Singera, jako bojownika o prawa zwierząt, Polaka i że ona, jako Polka solidaryzuje się z Singerem - ani razu nie mówiąc o tym, że mamy do czynienia z pisarzem. Pewnego dnia może okazać się, że Singer był tylko dziwakiem, jakimś straceńcem. Może zostać zapomniany, jak jego siostra.

O jakim Lublinie mówi pan w spektaklu?

- O mieście funkcjonującym na przecięciu różnych czasów. Mieście Wschodu, śladów nie do końca wyjaśnionych i zinterpretowanych, ziemi, która cały czas oddycha. Wydaje mi się, że Teatr Osterwy jest dobrym miejscem do snucia opowieści i dywagacji o Lublinie, innym świecie, o inspiracji. Tym bardziej, że cały czas byłem w drodze, teraz mając dwójkę małych dzieci Jonasza i Leę jestem tu, tu żyję.

Nadchodzi świąteczny czas. Będzie wielokulturowy?

- Tak, najpierw będziemy obchodzić Chanukę, święto światła. Jak się skończy Chanuka, u moich teściów we Wrocławiu siądziemy do stołu wigilijnego. Podczas żydowskich świąt będziemy jeść latkes czyli polskie łatki, jak mówiła ciocia Pola, podczas polskiej Wigilii karpia po żydowsku.

Czego będziecie sobie życzyć i czego warto sobie życzyć?

- Przede wszystkim musimy sobie życzyć pokoju. Niepokoje, które narastają, mogą nagle zniszczyć to, co nam się udaje z takim trudem budować. Żebyśmy przez te rafy przepłynęli. I pamiętali, że miłość jest najsilniejsza i najważniejsza i bez niej to wszystko nie ma sensu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji