Artykuły

Spadek Stomilów

Nasi Stomile kapitalistycznej rewolucji wypromowali rzesze Edków. Teraz się przerazili i zapowietrzyli, poza frazesami o wolności niewiele mają do powiedzenia. O rozsądnym programie dla teatru też nie słychać - pisze Elżbieta Baniewicz w miesięczniku Twórczość.

Jedno z najlepszych przedstawień ubiegłego sezonu widziałam w Łodzi podczas 35. Festiwalu Szkół Teatralnych. Dyplom studentów krakowskiej szkoły "Do dna" [na zdjęciu] zdobył tam Grand Prix i liczne nagrody, a miesiąc później, w czerwcu, wzbudził niekłamany entuzjazm widzów oraz dziennikarskiego jury na Międzynarodowym Festiwalu Szkól Teatralnych w Warszawie. Pokaz przedstawienia w stołecznym Teatrze Syrena zgromadził tłumy, bo nie ma lepszej reklamy niż szeptana: znajomi znajomym. Słusznie, żaden zawodowy teatr nie powstydziłby się takiego spektaklu.

Warto się zastanowić, co w tym skromnym przedstawieniu tak wszystkich urzekło. Młodość, uroda i entuzjazm piątki wykonawców - Dominiki Guzek, Agnieszki Kościelniak i Weroniki Kowalskiej oraz Jana Marczewskiego i Łukasza Szczepanowskiego - na pewno. Ich doskonały słuch muzyczny, zdolności wokalne także, zwłaszcza że zostali przygotowani przez wokalistkę jazzową i soulową Justynę Motylską. Niebanalną choreografię, czyli dynamiczny ruch sceniczny, wymyślił Maćko Prusak, a prościutką scenografię, takież kostiumy, projekcje i światło Mirek Kaczmarek. Scenariusz złożony z ludowych piosenek ułożyła i wyreżyserowała aktorka Starego Teatru i wykładowczyni szkoły Ewa Kaim. Pomocy dramaturgicznej udzielił Włodzimierz Szturc, wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego i szkoły teatralnej oraz pisarz, autor rozpraw naukowych i dramatów, ze starych śpiewników wydobył pieśni zapomniane, a bardzo piękne. Okazało się, że można odwołać się do tradycji ludowej, jak najbardziej własnej, lokalnej, i opowiedzieć o ludzkim życiu w sposób tyleż niebanalny, co uniwersalny. W tych przeważnie góralskich utworach jest i zachwyt pięknem natury, i zaduma nad losem człowieka, jest liryzm i wzniosłość, żart i żałoba, świadomość przemijania i erotyzm, dążenie do szczęścia, niewolne od gwałtownej rywalizacji o mężczyznę, a także relacja z codziennych zajęć gospodarskich. Jest też cała opowieść o życiu we dwoje, które wymaga szczerości i zaufania, a czasem kobiecej przebiegłości, by mąż się zgodził na nowe buciki albo sukienkę. Te proste piosenki wprowadzają widza w nastrój trochę nostalgii, trochę zabawy, a nade wszystko wzruszenia, że o tym, co składa się na życie człowieka, można mówić prościutko, wręcz naiwnie, a jednocześnie prawdziwie.

"W pierwotnym pejzażu akustycznym - pisze profesor Szturc w informacji zapowiadającej spektakl - odkrywamy rytuały dźwięków. Ich utrwalone ślady znajdujemy w pieśniach nocy, poranka, południa, zachodu i wieczoru. Autentyczność odnalezionych dawnych pieśni [...] przejawia się w tematach, przez które archaiczne dźwięki są przez nas przeprowadzane". Tak?! Studenci przeprowadzają owe dźwięki przez własne sceniczne osobowości, przez całkowicie zaskakujące wykonania. Każda piosenka to mała etiuda aktorska spointowana miną, gestem, uśmiechem, puszczeniem oka, akompaniamentem bębna, piszczałki, wybiciem rytmu nogą, ruchem ciała lub gonitwą, gestem radości albo przekomarzaniem się, gdy śpiewają trzy dziewczyny dla "swych" chłopców na scenie. Nic nie jest tu oczywiste, nie tylko dlatego, że współczesnej aranżacji dawnych melodii podjął się Dawid Sulej Rudnicki. Zaskakują rozwiązania piosenkowo-aktorskich etiud, każda brzmi i znaczy inaczej, bo opowiada o wschodach i zachodach słońca zimą lub latem, o pasieniu owiec, o wyprawie na targ do miasta albo o zrywaniu gruszek w ogrodzie, o nocach pełnych tęsknoty, bólu albo spełnienia, gdy człowiek ma poczucie harmonii z otaczającym go światem.

Rzadko zdarzają się przedstawienia oddane sztuce tak bezinteresownie. Żadnej w nim tezy czy ideologii, za to dużo talentu, wrażliwości, dobrej energii współbrzmiących z muzyką. Raczej należałoby powiedzieć: różnorodnych emocji zanurzonych w żywiole muzyki. A że to żywioł przeważnie góralski, tym samym bardziej egzotyczny, gorętszy i gwałtowniejszy, z surowego klimatu zrodzony.

Sukces tego studenckiego przedstawienia dowodzi, że teatr może być przestrzenią wolności od tego, co dookoła. Nie wiem jak inni, ale jestem już zmęczona teatrem aktualnym, napiętym walką o własne racje bez właściwego do rzeczy dystansu. Nie dlatego, by mnie polityka nie interesowała, przeciwnie, trudno nie widzieć, że dryfujemy w stronę autorytarnego państwa wyznaniowego. I trudno z tego powodu odczuwać satysfakcję. Kultura ma być teraz patriotyczna i narodowa, co rymuje się z aktualną polityką historyczną i pobudzanym nacjonalizmem, choć wiadomo, że z tej mąki sztuki nie będzie. Ideologia sztuki nie zastąpi, co najwyżej powstaną słuszne gnioty prawicowe, które zastąpią gnioty słuszne lewicowo.

Ostatnimi laty teatr objaśniał widzom świat na modłę liberalną, teksty autorów wielu epok i rejonów świata przykrawano do jedynie słusznej tu i teraz tezy, rozbijając ich niepowtarzalny styl i uniwersalne sensy na płaski naleśnik. Zamiast wystawiać tekst, reżyserowano własny do niego komentarz, myślowo uboższy od tekstu Szekspira, Strindberga czy Czechowa, za to zaczerpnięty z bieżącej publicystyki. Często gęsto wystawiano historyjki wielce współczesne, co przeważnie było przeniesieniem ulicy na scenę w skali jeden do jednego, zapominając o tym, że teatr powstaje z teatru, jak literatura z literatury. Recenzentów zachwycała bezkompromisowość i bezpruderyjność nowego teatru chętnie przeciwstawiana mieszczańskim gustom i wstecznictwu pospolitych widzów. Na te epitety łatwo się było załapać każdemu, kto nie szedł wraz z postępem "przodem do przodu", jak nieśmiertelny Stomil z "Tanga" Mrożka.

Nie twierdzę, że nie było w ostatnich latach rzeczy wybitnych stworzonych przez średnie i najmłodsze pokolenie artystów. Były, o wielu z nich pisałam na tych łamach, ale raczej na zasadzie wyjątku potwierdzającego regułę, że miejsce sztuki zajęły w teatrze eventy, dramaty jednorazowego użytku ideologiczno-publicystyczne, liczne performanse, przeważnie niewydarzone. Za to wychwalane przez recenzentów bez umiaru nie za wyrafinowany język sceny czy oryginalne środki wyrazu aktorskiego, tylko za słuszny przekaz ideologiczny. Wyznawcy innej wiary artystycznej byli spychani na margines, niewidzialni i lekceważeni, za to nawet amatorzy, byle swoi, nagradzani ponad miarę. Nawet jednego z największych reżyserów, Jerzego Grzegorzewskiego, stawiano do kąta za brak politycznego zaangażowania, co tylko świadczy o ciasnocie horyzontów estetyczno-umysłowych rewolucyjnych recenzentów.

Wahadło wychyliło się właśnie w drugą stronę, filmy, książki, teatry realizujące nową ideologię będą wspierane, inne lekceważone i finansowo degradowane. Ale sam tego chciałeś Grzegorzu Dyndało... Tak jak w innych sprawach społecznych przedstawiciele elit "byli głusi i ślepi" na inne niż PKB i dobrobyt potrzeby ludzi; ciepła woda w kranie i tysiące orlików miały wyczerpać ich duchowe i kulturalne ambicje. Decydenci dyktowali jedynie słuszny światopogląd, poparty wystawieniem świadectw moralności. Po dojściu do głosu suwerena sytuacja się niewiele zmieni, będzie, jak było, tylko wedle innego ideolo, o co już dbają nowe elity. Sztuki od tego nie przybędzie, najwyżej zostanie zniszczonych kilka instytucji i kilku niepokornym artystom uda się uprzykrzyć życie.

Blamaż ministerstwa w sprawie Teatru Polskiego we Wrocławiu, a jeszcze większy, bo już samodzielny, w przypadku Starego Teatru w Krakowie widać gołym okiem. Z tym że po Janie Klacie łez nie ronię. Nie ceniłam jego teatru i nadal nie cenię. Jako dyrektor przekształcił Stary Teatr w placówkę walczącą ideologicznym cepem, przepraszam performansem, co psuło gust widzów i warsztat aktorów. Aż żal było patrzeć, jak utalentowani skądinąd ludzie wyczyniali wygibasy intelektualne, by zejść do poziomu dziennika telewizyjnego, gdzie panuje zgodność obrazu z treścią; gdy w wiadomościach mowa o banku, na ekranie maszyna liczy banknoty, a gdy o problemach kolei - pojawia się na nim pociąg. Metafory, ironii w tym teatrze na lekarstwo, wszystko wprost, wykrzyczane, dosłowne, co nie raz obrażało inteligencję widza, jakby iskierka żywej myśli nie mogła już w jego mózgu przeskoczyć. Koledzy dyrektora narodowego teatru także produkowali tego typu "dzieła" otoczone powszechnym (prawie) aplauzem, więc teraz mamy to, co mamy.

Stracony sezon na pewno, jeśli nie więcej, ponieważ po obecnej dyrekcji nowej wizji spodziewać się nie należy. Co najwyżej będą odgrzewane kotlety w postaci przedstawień Mikołaja Grabowskiego, Niespodzianki Roztworowskiego na życzenie potomków (!) i podobnie niedomyślane strawy duchowe. Pomysłu na ten teatr i jego zespół nie ma ani zwycięzca konkursu Marek Mikos, ani świeżo mianowany dyrektor artystyczny Jan Polewka, który właśnie ów konkurs przegrał. Nie ma tu czego dalej komentować - sytuacja nie jest niestety dynamiczna, tylko statyczna: będzie gniło, aż zgnije.

Żyjemy w ogólnej schizofrenii i hipokryzji. Artyści domagają się wolności artystycznej, prawa do eksperymentów - słusznie. Ale gdy zapytać, czy biorą przy tym pod uwagę własne powinności, rozlega się krzyk o naruszanie świętego prawa do artystycznej wypowiedzi. Jakie powinności? Jakie funkcje teatru poza prawem do eksperymentu, błędu, ryzyka? Podatnik ma płacić i milczeć, my wiemy lepiej.

Nie wszyscy kojarzą wolność z odpowiedzialnością, czego dobrym przykładem może być uroczyście obchodzona dwa lata temu 250. rocznica Teatru Narodowego. Ten przy placu Teatralnym w Warszawie zaplanował obchody na dwa lata, pokazano dwadzieścia dziewięć utworów polskich, klasycznych i współczesnych, łącznie z "Dziadami" i "Kordianem", wydano siedmiotomową historię Teatru Narodowego oprócz innych pożytecznych działań jak czytanie Pana Tadeusza zakończone szyderczym spektaklem "Soplicowo" Piotra Cieplaka. Przy placu Szczepańskim w Krakowie więcej niż o tradycji narodowej mówiono o teatrze publicznym, czyli walczącym i zaangażowanym, a realizacje polskich utworów nie przytłaczały. O jakości przestawień i ich języku artystycznym też dałoby się dyskutować, przy czym Jan Englert nie musi mieć żadnych kompleksów w stosunku do Jana Klaty, choć jest o pokolenie starszy. Nie dajmy się zwariować, że tylko Klata w Starym, nikt inny.

Raczej należałoby określić funkcje i obowiązki tych dwóch wyjątkowych scen. Szanse na to są nikłe, większość artystów bowiem chce teatru aktualnego i walczącego, to o wiele łatwiejsze niż znajdowanie nowych form dla klasyki na przykład. Gdy otwierano po pożarze Teatr Narodowy, Marcin Król podkreślał, że "społeczeństwo powinno w teatrze odnajdować swoją tożsamość". A mówiąc słowami Maurycego Mochnackiego: "Uznać się w jestestwie swoim". Tego można dokonać, realizując wybitną narodową literaturę. Tylko jak?

Obecna ekipa pewnie podpisałaby się pod tym ogólnym hasłem, ale diabeł tkwi w szczegółach, czyli lansowanej polityce historycznej. Ta wydobywa ze zbiorowej podświadomości duszne upiory: anarchię i brak umiaru tych, co u władzy, przekonanie, że sprawiedliwość musi być po naszej stronie, bez względu na prawo czy konstytucję. "Dobra zmiana" uczynniła też zakodowane w "ciemnym ludzie" poczucie odwiecznej krzywdy i jednoczesne pańskie jego lekceważenie, bo tenże lud "wszystko kupi". I kupuje: ONR-owskie hasła "Polska dla Polaków", strach przed obcymi, zaściankowe myślenie, parafialny katolicyzm, religię smoleńską, kult "żołnierzy wyklętych", kreacjonizm w programie szkoły oraz przekonanie o wyższości naszej "suwerennej demokracji", którą musi respektować świat cały, a zwłaszcza Unia Europejska.

Kolejny raz chochoł wygrywa anachroniczną melodię; na narodowym parkiecie już wyginają ciało ci, co powstali z kolan, wraz z tymi, którzy jeszcze bronią się przed zniewoleniem umysłów i serc, choć sami nie są bez winy. Śpiewali unisono w wolnorynkowym chórze, chwalili niewidzialną rękę wolnego rynku, która wszystko ureguluje i naprawi, dzielili ludzi na lepszych i "komuchów", na awangardowych artystów i moherowych widzów, na bogaczy (prowizjerów?) i niedojdy, które nie potrafiły wziąć swego losu w ręce. O empatii wobec wykluczonych, eksmitowanych z mieszkań w imię reprywatyzacji, o tych, co zmagają się z chorobą, nieszczęściem, jakoś nie mówiono, przynajmniej w teatrze, tak często, jak o cierpieniu gejów.

Naukę i kulturę wszystkie rządy po 1989 roku traktowały jak piąte koło u wozu; ważniejsze było powstanie klasy średniej i wyższej. Jeden Karol Modzelewski nie stracił twarzy i serca po lewej stronie, od początku transformacji domagał się wyrównania szans ludzi z prowincji, sprawiedliwego podziału majątku, by nie dopuścić do materialnej degradacji całych grup społecznych. Nasi Stomile kapitalistycznej rewolucji wypromowali rzesze Edków. Teraz się przerazili i zapowietrzyli, poza frazesami o wolności niewiele mają do powiedzenia. O rozsądnym programie dla teatru też nie słychać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji