Artykuły

Jan Güntner: Trafiłem w świat, który okazał się artystycznym kosmosem

Czasy socrealizmu to był rzeczywiście moment parafaszystowski. Wszyscy maszerują noga w nogę, z pieśnią na ustach. Ale jak się to urwało, to okazało się, że najważniejsza jest indywidualność. Podnieśliśmy ją do rangi sztuki. Nic nie graliśmy. Do Piwnicy przynieśliśmy swoje osobowości. Pewnie ktoś nas podsłuchiwał i donosił, ale co z tego? Rozmowa z Janem Güntnerem, aktorem, reżyserem, współzałożycielem Piwnicy pod Baranami.

Jan Bińczycki: Mam tremę. Struktura wywiadu prasowego sprawia, że rozmówcy zwykle skupiają się na jakiejś sprawie. A pan był obserwatorem i uczestnikiem niemal wszystkich ważnych dla kultury polskiej wydarzeń, które miały miejsce w powojennym Krakowie, a z drugiej ręki zna sprawy jeszcze wcześniejsze. Dla mnie (i pewnie większości czytelników) to tematy monumenty, o których można przeczytać w akademickich opracowaniach. Dla pana - zestaw życiowych i zawodowych doświadczeń. Jedno wynika z drugiego. Mam wrażenie, że był pan wszędzie i poznał wszystkich.

Jan Güntner: A czy pan się nadział kiedy na łacinę?

Ledwie się otarłem.

- Tempora mutantur et nos mutamur in illis. Czasy się zmieniają, a my wraz z nimi - powiedział cesarz Lotarius I. To, co było oczywiste w mojej młodości, uchodzi za niezwykłe w moich sędziwych latach. Trafiłem w świat, który okazał się artystycznym kosmosem.

Siedzimy w Jamie Michalika. Dla większości gości wstąpienie do tego miejsca to jak odwiedziny w muzeum Młodej Polski. A panu udało się poznać jedną z bohaterek epoki - pierwowzór Racheli z "Wesela" Wyspiańskiego.

- Józefa Singer. Mieszkała przy Floriańskiej. Była osobą znaną w Krakowie, ale zarazem trochę anonimową. Przyjaźniła się z moim stryjem Mieczysławem. Bywała u stryjostwa w domu przez całą okupację. Gdy wybuchła wojna, miałem osiem lat. Kiedy się skończyła - 15. Szczeniacki wiek nie sprzyja refleksji. Ale pamiętam tę starowinkę, skromną, szczupłą, siwą staruszkę, mieszającą w "okupacyjnej" herbacie. To był erzac - napój zastępczy. Jedli torcik z fasoli. Pijali kawę zbożową, zastępujące herbatę ziołowe mieszaniny, które dziś zdają się wracać do łask. Dopiero później zestawiłem tę postać z bohaterką "Wesela". U Wyspiańskiego to metafizyczna muza, trochę złowróżbna, nieszczęśliwa, niesie ciężar pochodzenia, kupieckiej rodziny, nieszczęśliwej miłości. To mi się zupełnie nie zgadza z tą słodką babunią, którą poznałem.

Warto wspomnieć o domu rodzinnym. Inteligenckim i postępowym.

- Dla rodziców intelektualnym guru był Stanisław Brzozowski, i to nie tylko ze względu na "Legendę Młodej Polski", ale i "Płomienie". Do dziś mam pierwsze wydanie. Rodzice pochodzili z Bochni i byli w Towarzystwie Bochniaków, które wbrew pozorom było bardzo ważną i prężną instytucją. Mama należała też do Polskiego Stowarzyszenia Kobiet z Wyższym Wykształceniem, części światowego ruchu założonego przez Marię Skłodowską-Curie, kontynuowaną przez jej córkę Irene Joliot-Curie. Kiedy mama wycierała mi nos, smarkałem na komendę "Haile Selassie". Nie było w tym obrazy dla cesarza Etiopii, wręcz przeciwnie, kiedy napadł ich Mussolini, to Selassie był bohaterem całej postępowej Europy.

Mój ojciec był przed wojną żarliwym abolicjonistą. Jeździł po Polsce z odczytami przeciwko karze śmierci. Był też członkiem loży masońskiej Przesąd Zwyciężony, na której czele stał Jerzy Stefan Langrod, wybitny prawnik. Została zlikwidowana w 1938 r., ale grono znajomych pozostało. Utrzymywali kontakty także w czasie okupacji, angażując się w działania podziemne. Byli to m.in. inżynier Eugeniusz Tor (dyrektor Muzeum Przemysłowego, powojenny wiceprezydent Krakowa) czy związani z drukarstwem znakomici rzemieślnicy Aleksander Dackow i Jan Widliński.

To zupełnie przeczy temu, co dziś wygaduje się o masonerii.

- Żeby wygadywać, wypadałoby coś o niej wiedzieć. Widliński miał przy Siennej zakład pieczątkarski. Za okupacji miał zlecenia od różnych instytucji Generalnego Gubernatorstwa, dzięki czemu mogło z nich korzystać także niepodległościowe podziemie. Z kolei ojciec przewodził podziemnemu sądowi. Dla abolicjonisty to był najczarniejszy czas w życiu. Żadna sprawa nie mieściła się w prawniczych rygorach. Wyroki wykonywał Kedyw AK. Ojciec nie nocował w domu. Miał kilka melin, w tym u swojej siostry przy ul. Złoty Róg 27. Szwagier ojca był z kolei dowódcą rzeszowskiego okręgu AK. Obaj ich synowie, moi starsi kuzyni, byli w okupacyjnej podchorążówce. Któregoś dnia powiedzieli: "Mamuńciu, tatuńciu, idziemy do lasu". Rysia wzięli w obławie na leśnych partyzantów. Jerzyk, czyli Jerzy Nowak, był w miejskich strukturach. Do jego zadań należało wykonywanie wyroków śmierci. Po wojnie się nie ujawnił, w 1946 r. wstąpił do szkoły aktorskiej, którą w Krakowie stworzył Juliusz Osterwa. Reszta jego kariery jest znana w historii teatru i kina.

Był wybitnym aktorem charakterystycznym. Słynnym z ról Żydów, w tym karczmarza Hersza Singera, ojca Racheli w "Weselu". Wcielił się w niego także w słynnym monodramie "Ja jestem Żyd z Wesela". Czy to on wprowadził pana do teatru?

- Kontakt mieliśmy dopiero po wojnie. Bo osiem lat różnicy wieku było nie do przejścia. Bo wcześniej kuzyni stawiali mnie, kilkuletniego brzdąca, na stole i kazali mówić "Redutę Ordona". Ku uciesze rodziny. Zawodowo zetknęliśmy się dopiero w 1955 r. u Tadeusza Kantora w teatrze Cricot.

A wcześniej była Szkoła Aktorska. Powiedzmy szczerze - w bardzo trudnych latach.

- 1949-1953. Szczytowy okres stalinizmu. Miałem to szczęście, że pięciu moich profesorów było członkami Cricot 1 Józefa Jaremy. Byli to: Adam Polewka, Władysław Krzemiński, Władysław Józef Dobrowolski, Władysław Woźnik, Kazimierz Meierhold. Był też Wiesław Gorecki, wcześniej członek grupy Helion. Dzięki nim wiedziałem wszystko o Witkacym i naczytałem się go, mimo że nigdzie go wtedy nie drukowano. Polewka powiedział mi, że w bibliotece Teatru Słowackiego są egzemplarze sztuk granych za dyrekcji Trzcińskiego i Solskiego. To były pisane ręcznie egzemplarze, z których przepisywano role, czyli materiał dla aktorów. A tych premier było sporo. Witkacy oczywiście był już poza programem, ale profesorowie nie trzymali się wytycznych socrealizmu. Deprawowali nas awangardą. Miałem też szczęście spotkać w czasie studiów Zbigniewa Cybulskiego, Bogumiła Kobielę, Edwarda Dobrzańskiego, Kalinę Jędrusik, Tadeusza Jurasza, Zbigniewa Hobota, Ryszarda Kotysa, Leszka Mazurkiewicza, Jerzego Sagana, Zbigniewa Zbiróga i wiele innych osób, które zapisały się w historii teatru.

Pański pierwszy zespół po ukończeniu szkoły w 1953 r. to Teatr im. Stefana Żeromskiego Kielce-Radom prowadzony przez Tadeusza Byrskiego.

- Byrski był związany z Redutą, przedwojenną awangardową sceną Juliusza Osterwy. Tam było trochę jak w klasztorze, bo to było teatralne laboratorium. Był też dyrektorem radiostacji polskiej w Wilnie. A skoro jesteśmy w Wilnie, to przecież grupa Żagary! Tu już nie będziemy wymieniać nazwisk, ale kierownikiem literackim u Byrskiego po wojnie był Jerzy Zagórski. Ten niebywały człowiek obdarzył mnie, smarkacza, swoją dostojną przyjaźnią. Ożeniłem się z Anną [Anna Güntner, malarka - przyp. JB] w 1954 r., a rok później urodziła mi się córka. Żona była uczennicą Zbigniewa Pronaszki na ostatnim roku Akademii Sztuk Pięknych. Złożyła egzaminy i poszła prosto na porodówkę. W Radomiu wsiadłem w pociąg i przyjechałem prosto na oddział położniczy przy Kopernika. Chciałem być blisko rodziny, pracować w Krakowie. Poszedłem po radę do Zagórskiego, a on na to, z tym charakterystycznym wileńskim akcentem: "Podobno Kantor robi teatr w Krakowie, to ja powiem Tadziowi (czyli Byrskiemu), żeby ci dał list polecający do niego". Nie znali się osobiście, ale takie referencje miały swoją wagę. Kantora spotkałem w galerii ZPAP (dziś Pryzmat) na "wystawie dziewięciu", czyli pierwszej manifestacji artystów, którzy potem założyli drugą Grupę Krakowską. Wręczyłem Kantorowi referencje, on przeczytał i kazał przyjść na próbę następnego dnia. Tam podjąłem znajomości, które wiele znaczyły w awangardowej sztuce Krakowa. To byli: Andrzej Pawłowski, Wojciech Krakowski i jego brat Piotr, Jurek Skarżyński, Andrzej Cybulski.

Z kolei przyjaźń z Andrzejem Bursą sięga czasów przedwojennych.

- Spotkaliśmy się w 1938 r., w pierwszej klasie szkoły powszechnej im. św. Jana Kantego przy ul. Smoleńsk 7. Mieliśmy cudowną nauczycielkę, panią Marię Grybosiową. Śpiewała, bawiła się z nami. Zapamiętałem też ks. Stanisława Gałuszkiewicza. Na pierwszej katechezie rysował kredą na tablicy i objaśniał: "Tu jest drzewo, tu wąż, Adam i Ewa. A ten order, co tu mam na sutannie, to od cesarza za dzielność. To na wypadek, gdyby wam kto mówił, że austriacki". I kolejny rysunek: "Tu byli Austriacy, tu Moskale, tu artyleria, a tu, dzieci, był wasz ksiądz!". To był zresztą zasłużony pedagog, pionier nauczania głuchoniemych. Ale pamiętam też mniej sympatyczne chwile. Na tej samej lekcji woła: "Izraelici, proszę wstać!" - i wstaje sześciu chłopczyków. "Czy rabin naucza religii?" Oni coś bąkają. "Izraelici, proszę wyjść!" I oni wychodzili, niezależnie od pogody. Po dziś dzień pamiętam nazwiska wszystkich moich szkolnych kolegów Izraelitów. To zapadło mi w pamięć, bo zupełnie inaczej postrzegało się kolegów, a zupełnie inaczej chasydów w sztrejmłach. Pamiętam też zresztą Hucułów w łapciach, którzy handlowali farfurami, czyli ceramiką, i górali z serami, futrami. To było coś oczywistego, element pejzażu Krakowa. Z nianią chodziliśmy na ul. Szeroką na purim. Kupowała mi makagigi, puszczaliśmy drejdel. Była jeszcze gra karciana "w ogona", później spotkałem się z nią w domu Jonasza Sterna, jak jego przyjaciele Żydzi schodzili się, żeby grać w to na pieniądze. Emocje były ogromne - najpierw rozmawiali po polsku, a za chwilę w rozgorączkowaniu przechodzili na jidysz.

Wracając do Bursy. Mam fotografię komunijną naszej klasy. Mały Bursa stoi w środku, przepychają się z kolegą Tolkiem Karwińskim, zaraz walnie go gromnicą przystrojoną mirtem. Smagły, chmurny chłopiec. Pochodził z inteligenckiej, wpływowej rodziny o patriotycznym rysie. Ze strony matki, romanistki - narodowym, ze strony ojca, związkowca i działacza PPS - lewicowym. Rodzina przetrwała okupację dzięki temu, że mieli platon, taki wóz dwukonny, który wynajmowali do przewożenia mebli. A były to czasy, kiedy podstawowym środkiem transportu była riksza na pedały albo rolwaga ciągnięta przez ludzi. Widziałem faceta, który przewoził nią pianino. Wszystkie auta należały do Niemców. No i tramwaje. Jeśli odwołano nam lekcje, a zdarzało się to często z braku węgla do ogrzewania klas, to jeździliśmy z Andrzejem i kolegami na gapę. W razie czego można było wyskoczyć w biegu. Widzieliśmy wszystko, co można było zobaczyć za okupacji. Na Siennej koszary mieli włoscy bersalieri. Wołaliśmy do nich "porco italiano" i szybko uciekaliśmy. A oni tylko się śmiali. No i podróże tramwajem przez getto, do pętli w Bonarce, gdzie łowiliśmy cierniki, rozwielitki i oczliki do akwariów. Widzieliśmy miejsca rozstrzeliwań, szubienicę postawioną koło dworca kolejowego w Płaszowie po likwidacji obozu Płaszów. To była oswojona groza.

Ta "wojenna" przyjaźń przetrwała także w wieku męskim.

- Nasze historie ciągle się splatały. Po wojnie kiepsko mu się powodziło. W 1953 r. urodziło mu się dziecko. Mieszkali z żoną Ludką, mamą, małym Michasiem i Agniesią, przedwojenną służącą na prawach członkini rodziny, w pokoju podzielonym zasłonami na mniejsze lokale. Dostał robotę w "Dzienniku Polskim". Tropił takie michałki. Ciągle się martwił - wydrukują, nie wydrukują. Brakowało mu pieniędzy. Szukaliśmy jakiegoś źródła zarobku. Pisaliśmy adaptacje literatury dla teatru, ale nie szło. W końcu wspólnie stworzyliśmy scenariusz inspirowany teatrem okrucieństwa. Pytam: "Jak to nazwiemy?". Bursa na to: "Jak to jak? Karbunkuł! Jak wrzód i drogi kamień. Takie luźne obrazy". Pokazałem Kantorowi. On na to: "Przecież to czystej wody teatr surrealistyczny! Ja to wyreżyseruję, Marysia Jaremianka zrobi scenografię, pan pomyśli o obsadzie". Do tego song ze słowami Bursy i muzyką Pendereckiego. Wykonanie moje.

A potem był Teatr Satyryków, Teatr Młodego Widza i Piwnica pod Baranami. Tu spodziewam się mnóstwa anegdot...

- Coraz więcej osób melduje się w charakterze tych, którzy weszli jako pierwsi do Piwnicy. A tym pierwszym z całą pewnością był Rajmund Jarosz. [Tuż po tych słowach Rajmund Jarosz przechodzi Jagiellońską za drzwiami kawiarni. Puka w szybę, wymieniają pozdrowienia z moim rozmówcą - przyp. JB]. Szukał miejsca na klub młodzieżowy. Były szanse, bo to było tuż po wypadkach poznańskiego Czerwca i władza trochę odpuszczała. W środku nie było nic poza koksem, chyba jeszcze poniemieckim. Ogromna przestrzeń. Początki Piwnicy to rock and roll. Jerzy Borowiec, na co dzień prowadzący zakład fotograficzny przy Karmelickiej, miał kapelę. Odchodził Chet Baker i Bill Halley z drugiej ręki. Wywijaliśmy rock and rolla w tumanach kurzu. Pierwszą barmanką była Dorota Terakowska. Jedynym trunkiem był "Płyn U" - mocna herbata ulung z dodatkiem alkoholowym. Wraz z żoną i m.in. Bursą byłem w gronie 16 osób, które podpisały się pod podaniem do Rady Narodowej w tej sprawie.

Czy władze wiedziały, na co dają zgodę?

- Prawdopodobnie już wtedy pojawili się wysłannicy "spółdzielni ucho". Ale to było nie do skontrolowania. Nic nie działo się oficjalnie, wszystko spontanicznie. Codziennie coś nowego. W jednym kącie Krzysiek Litwin z gitarą, obok jakieś dyskusje o literaturze, bo właśnie publikowano bibliotekę Kuryluka. W tym rozgardiaszu pojawili się: Joasia Olczak, Joasia Wolska, później Plewińska, obecnie Potocka, Mariusz Chwedczuk, Basia Nawratowicz, Wiesiek Dymny...

Piotr Skrzynecki?

- Wtedy jeszcze nie zaglądał. Prowadził amatorski teatr w siedzibie Wodociągów Miejskich i był przewodnikiem po Krakowie. Współpracował z nim Kazimierz Wiśniak. W tym teatrze odbyło się bodaj sześć premier. Duchem, który wniósł do Piwnicy Geniusz, była Janka Garycka, trochę starsza od nas, ale tego się nie czuło. Byli parą ze Skrzyneckim. Nikt nie wnikał w charakter ich relacji, w to, czy był erotyczny, czy platoniczny. Piotr pomieszkiwał u niej przy pl. Na Groblach 1, w mieszkaniu, w którym zameldowane były także dwie staruszki, ciotki Janki. Nikogo to nie dziwiło, bo to były czasy komunałek, zupełnie jak z Bułhakowa. Wszyscy mieszkali tam, gdzie mogli.

Moje pokolenie też zna ten model. Mówimy na to prekariat. A jak wyglądały relacje na linii ciotki - cyganeria artystyczna?

- Tam był pokój z oknem na plac. Z biegiem czasu powstała pewna procedura. Stukało się w parapet, Janka albo Piotr wystawiali głowę. Wchodziło się przez okno.

Trzeba było załatwić modernizację lokalu przyszłej Piwnicy. Wybraliśmy się do stosownej instytucji w składzie: Basia Nawratowicz, nasza piękność i gwiazda - na wabia, Andrzej Bursa w roli nachmurzonego poety i ja jako kłapacz. To były czasy, kiedy nie było jeszcze instytucjonalnej szczelności, dało się wejść z ulicy. Dostaliśmy zapewnienie, że dadzą nam kocioł do ogrzewania, a na klepisku położą... ksylolit. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem tę nazwę. Potem zyskała nieśmiertelność w komiksie Wiśniaka "Szaszkiewiczowa i Ksylolit w jej życiu" opublikowanym w "Przekroju". Nazwa handlowa skałodrzewu używanego do posadzek stała się imieniem kochanka.

I znów Bursa...

- Zaczynałem od recytacji jego wierszy. Zapalałem zapałkę w kompletnej ciemności i mówiłem teksty, które później złożyły się na jego pośmiertny tomik. Jeszcze za życia Jędrka zrobiłem "Żakerię, czyli męczeństwa wiejskiego proboszcza". Grał go Skrzynecki. "Ja wiejski proboszcz skromny, pasę owieczki moje, gdy trzech drabów ogromnych weszło na pokoje". Draby to byli rewolucjoniści: Litwin, Tadek Kwinta i ja. "Niech się proboszcz nie gniewa, że mu głowę utniewa". Puenta była taka: "Towarzyszu Jaśku, w dialekcie szampańskim mówimy utniema".

Po latach na prośbę Piotra i Janiny wróciłem do Piwnicy, przygotowując przedstawienie z tekstami Bursy w wykonaniu najmłodszego pokolenia piwniczan. Wzięli w tym udział m.in. Dominika Kurdziel, Agnieszka Chrzanowska, Sebastian Kudas, Dominik Kwaśniewski. Był też szkic sceniczny i "Gabinet doktora Cagliostro".

Do historii kabaretu weszły pańskie, wygłaszane m.in. z Krzysztofem Litwinem i Wiesławem Dymnym "Rozmówki chłopskie".

- To były takie improwizowane scenki. "- A będziecie to tak, kumie, gdzie w świetlicy wystawioć? - A we świetlicy u nas we wsi to chyba ni, bo się porobiły trzy partie. - O, kruca, no! - Przewodniczący to by chciał wystawić te takie abstrakcyjne pastorałki. Tego Gumbrowicza chce wystawić albo tego Giraudoux, albo tego Uja Anuja". Towarzyszyły temu homeryckie śmiechy publiczności. Wygłaszaliśmy te absurdalne teksty. Raz odwiedził nas Jean Louis Barrault, wybitny reżyser, aktor i mim. Wszedł z nami na scenę, zagrał takiego, co nie dosłyszy, nie rozumie, tylko się dziwi i mówi "oui, oui". Po występie klepał mnie po plecach i mówił: "Jasiu, en chante!".

Jak na to reagował ówczesny Kraków? Z jednej strony konserwatywny, mieszczański, z drugiej - rządzony przez dosyć pruderyjny reżim?

- Czasy socrealizmu to był rzeczywiście moment parafaszystowski. Wszyscy maszerują noga w nogę, z pieśnią na ustach. Ale jak się to urwało, to okazało się, że najważniejsza jest indywidualność. Podnieśliśmy ją do rangi sztuki. Nic nie graliśmy. Do Piwnicy przynieśliśmy swoje osobowości. Pewnie ktoś nas podsłuchiwał i donosił, ale co z tego? Wystawiliśmy "Myśli tancerki Bogusi", czyli tak naprawdę bon moty Nikity Chruszczowa. Grażyna Karaś ubrana w baletki robiła na scenie dwa grand battement, Tadeusz Kwinta recytował mądrości Chruszczowa, na finał Grażyna wracała i robiła pas de chat. Wszyscy wiedzieli, o co chodzi. Kwinta wygłaszał też tekst Kołakowskiego "Czym jest socjalizm?" w formie litanii. To był libertyński żart z obrzędu, a zarazem burzycielski gest polityczny.

Dla władz zamknięcie Piwnicy nie było najmniejszym problemem.

- No to zamknęli. Staraliśmy się wtedy o występy na krużgankach u dominikanów. Arcybiskup dostał od Janinki teczkę naszych tekstów. Wróciły z wielkim, napisanym czerwonym atramentem napisem "Negative". Chroniła nas rola wentylu bezpieczeństwa oraz inteligencka aura. Trzeba pamiętać, że władza zabiegała o względy inteligencji. A bywali u nas nie tylko Jerzy Turowicz czy Marian Eile, ale mnóstwo ludzi, także tych z ówczesnej nomenklatury partyjnej. Do improwizowanego kabaretu potrzebne są brawura i odrobina inteligencji. Publiczność prowokuje, wykonawca się temu poddaje. To rzecz nie do skontrolowania. W razie czego można powiedzieć, że był na cyku.

Kiedy pojechaliśmy na gościnne występy do Wrocławia, milicja aresztowała Wiesława Dymnego. Chyba prewencyjnie, bo w mieście był wtedy także inny Wiesław, czyli Gomułka. Mieli zamiar zerwać nam spektakl. Dymny wyszedł dzięki interwencji Stefana Kisielewskiego, wtedy wrocławskiego posła katolickiego koła Znak i naszego stałego gościa, który grywał z jazzmanami.

Grał pan na najważniejszych krakowskich scenach. Oprócz tych, które już wymieniliśmy, także m.in. w Starym, Ludowym. W przedstawieniach Swinarskiego, Jarockiego, Szajny, Lupy, Skuszanki, Próchnickiej. Chciałoby się rzec - zawsze w awangardzie.

- Bardzo cenię wybitnych wizjonerów, dziś już klasyków. Ale mam też ogromny szacunek do tego, co kiedyś stanowiło esencję teatru, do pracy całego zespołu, w tym pionu technicznego, naszych wspaniałych rzemieślników, takich jak legendarny krawiec Kania czy ślusarz Miękina. Potem przyszła epoka wielkich reżyserów, która zniweczyła zespołowość. To był rozwój, ale zarazem o wiele większy ciężar, przejście do roli jawajskiej lalki. Za mną droga od pracy w silnym zespole w teatrze repertuarowym do czasów demiurgów. A dziś demiurgiem jest minister Gliński i od jego woli zależy nie to, co, ale czy w ogóle będzie grane.

A najnowszy, performatywny teatr podoba się panu?

- A owszem. To, co oglądam np. w Łaźni Nowej, przypomina mi moją pracę w Teatrze 38. Szukają, chcą się na nowo zdefiniować, zrealizować. Z mojej perspektywy to powrót do źródeł.

Mówiliśmy o sztuce i wydarzeniach z życia miasta. Ta rozmowa nie domknie się bez wspomnienia o Kuźnicy - stowarzyszeniu lewicowej inteligencji, którego jest pan członkiem od samego początku. To organizacja krytycznie nastawiona do obecnej rzeczywistości, a wręcz przez dawne afiliacje części członków "niepoprawna politycznie". Mam wrażenie, że to nie tylko bastion "starej" lewicy, ale także sposób na obronę zniuansowanego myślenia o Polsce. Polityczne wahadło wychyliło się daleko w prawo, a wy upieracie się przy swoim.

- Do dziś ciąży na Kuźnicy odium partyjne, chociaż nie ono było naszym etosem. Jeśli przyjrzeć się historii polskiej inteligencji, to obecność w niej nurtu lewicowego okaże się czymś stałym, oczywistym. Kiedy wręczaliśmy Kowadło, honorową nagrodę Kuźnicy, Karolowi Modzelewskiemu, to laureat - historyk i więzień w czasach PRL - powiedział: "Przyjmuję to odznaczenie z dumą, choć wiem, że jest ważniejsze dla was niż dla mnie". Spodobało mi się to, bo uważam, że są sprawy, których nie oddaje się bieżącej polityce. Dzisiejszemu światu przyglądam się z życzliwością, ale bez większych nadziei. Moją troską jest utrata sensu, odwrót od racjonalności. I nawrót opresji. Broniewski, dla mnie poeta formacyjny, nomen omen w wierszu "Magnitogorsk albo rozmowa z Janem" mówi: "Siedzę z Janem w celi trzynastej na ratuszu w pośrodku miasta. Trzy dni temu razem nas wzięli, posadzili, trzymają i basta". Dziś znów coraz częściej wsadzają, tłuką pałami, a zdarzyło się, rażą na śmierć taserem.

Jako ludzie mamy obowiązek wrócić do podstaw, poszukiwać wspólnoty, patrzeć na Europę i świat jako na całość. Po francusku: "la commune": gmina, wspólnota, społeczność.

Jan Güntner - ur. w 1931 r. w Krakowie. Aktor i reżyser. Współzałożyciel Piwnicy pod Baranami. Związany z krakowskimi scenami: Cricot 2, Starym Teatrem, Teatrem Ludowym, Teatrem Młodego Widza, Teatrem Satyryków. W latach 1979-1981 dyrektor teatru Bagatela. Członek Stowarzyszenia Kuźnica. Publicysta. W 2000 r. za zasługi dla kultury odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji