Artykuły

Czardasz czy marsz pogrzebowy?

"Księżniczka czardasza" Imre Kalmana w reż. Pii Partum w Operze Śląskiej w Bytomiu. Pisze Marcin Hałaś w Życiu Bytomskim.

Premiera "Księżniczki czardasza". Pierwszy akt "Księżniczki czardasza" to katastrofa. Na szczęście część grana po przerwie "reanimuje" spektakl.

Księżniczka czardasza Imre Kalmana to prawdziwa "kopalnia przebojów". Mnóstwo tu znanych i pięknych melodii: słynny czardasz Sylvii oraz duety "W rytm walczyka serce śpiewa", "Artystki z Variete" czy "Choć na świecie dziewcząt mnóstwo". Wydaje się, że tego tytułu po prostu nie da się "popsuć". Tymczasem pierwszy akt "Księżniczki czardasza" w nowej wersji to prawdziwa katastrofa.

Przypomnijmy, że do niedawna "Księżniczka czardasza" była obecna w repertuarze Opery Śląskiej - inscenizację z 1989 roku po raz ostatni zagrano 6 lat temu. Teraz przyszedł czas na nową realizację - premiera odbyła się 29 grudnia. Reżyserem spektaklu jest Pia Partum, kostiumy zaprojektował Andrzej Sobolewski, a kierownictwo muzyczne sprawował dyrygent młodego pokolenia Rafał Kłoczko.

Niestety, młodzi twórcy jedną z najpiękniejszych operetek wszech czasów postanowili zrealizować w poetyce wielkiej smuty. Dyrygent miał pomysł, aby muzyka brzmiała raczej melodramatycznie niż żywiołowo i radośnie. Jest to jakaś koncepcja, ale to co zrobili inscenizatorzy - woła o pomstę do nieba. Pierwszy akt rozgrywa się w czarnej scenerii - dekoracji po prostu brak, jakby pod koniec roku zabrakło na nie budżetu. Kostiumy - również niskobudzetowe - jakby Sobolewski dla solistów wypożyczył marynarki w zakładzie pogrzebowym pana Walickiego, a dla baletu i chórzystów wykorzystał niesprzedane rzeczy z second handu. Do tego niemrawa gra solistów - w takiej scenografii nawet czardasz brzmiał jak marsz pogrzebowy. Rachityczne oklaski po pierwszym akcie potwierdzają, iż publiczność była wstrząśnięta, nie zmieszana.

Na szczęście dwa kolejne akty (grane bez antraktu) "reanimowały" spektakl. Pojawiło się trochę kolorów w tle (jako wyświetlana prezentacja multimedialna). Jednak całość tak naprawdę - oprócz muzyki Imre Kślmana - "uratowała" para znanych solistów naszego teatru: Joanna Kściuczyk-Jędrusik oraz Bogdan Kurowski w rolach księżnej Anhildy i księcia Leopolda Marii von Lippert-Weylersheim. Na szczęcie "rozkręcił" się także Maciej Komandera w roli Boniego. Natomiast odtwórca roli Edwina Łukasz Gaj - od początku do końca utrzymał plastikowy poziom aktorstwa.

Dla porządku zaznaczę: nie uważam, iż wszystkie inscenizacje powinno się robić "tak jak zawsze", "klasycznie", "zgodnie z tradycją" i "po bożemu". Na przykład Marek Weiss-Grzesiński, realizując w Operze Śląskiej "Halkę" zrobił ją inaczej, ale w sposób udany - wyrywając ze sztampy folkloryzmu. Ale, na Boga, "Księżniczka czardasza" to operetka! Można jej nadać bardziej melodramatyczny klimat, ale inscenizacja w poetyce pogrzebowej to już zbrodnia. Dlatego złe wrażenie po pierwszym akcie trudno było zatrzeć.

Reasumując: przedstawienie jednak da się obejrzeć "bez bólu" - pod warunkiem, że widz wytrzyma i nie wyjdzie z teatru po pierwszym akcie. A jeśli chcecie jakoś podratować spektakl - warto dodać multimedialną projekcję w tle także w pierwszym akcie. A solistom zaaplikować przed wyjściem na scenę do pierwszego aktu kilka głębokich wdechów gazu rozweselającego i mocną kawę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji