Artykuły

Dorota Segda: Instytucje, którymi kierują żądni władzy faceci, są zwykle nadęte, a ludzie w nich zastraszeni

- W piekle powinien być kocioł dla tych, którzy nie pomagają innym. Niech się w nim smażą - mówi Dorota Segda, aktorka Narodowego Starego Teatru i rektorka Akademii Sztuk Teatralnych im. Stanisława Wyspiańskiego w Krakowie.

Rektorka? - Niektórzy używają tej formy i ona mi nie przeszkadza, ale sama mówię o sobie rektor, mimo że całe moje serce jest feministyczne. Co to znaczy? - Że siedzę w tym gabinecie i nie mogę się nadziwić, że jest tak mało kobiet rektorów. Oprócz mnie są jeszcze tylko profesor Jolanta Rudzka-Habisiak, rektor Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi, i profesor Halina Lorkowska, rektor Akademii Muzycznej w Poznaniu. Rok temu, na inauguracji roku akademickiego, profesor Wojciech Nowak, rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego, przedstawił pierwszą w historii tej uczelni przewodniczącą samorządu studenckiego. Zdębiałam.

Pierwszą od 650 lat?

- Tak. Zresztą w tym roku przewodniczącym jest już znowu mężczyzna. Nie mogę tego zrozumieć, naprawdę nie mogę. Dlaczego wykształcone, kompetentne i ambitne kobiety nie sięgają częściej po stanowiska, które należą im się tak samo jak mężczyznom?

Pani sięgnęła, ekscelencjo.

- Nie jestem pierwsza, bo nasza szkoła jest pod tym względem wyjątkowa. Poprzednim rektorem Akademii Sztuk Teatralnych - dawnej PWST - też była kobieta. Kobiety są u nas prorektorami i dziekanami kilku wydziałów. Pełne równouprawnienie.

Zupełnie inaczej niż w Akademii Teatralnej w Warszawie, w twierdzy patriarchatu. Dlaczego w Krakowie się udało?

- Bo u nas jest fajnie. Mówię to żartem, ale w sumie to prawda. Mamy świetny, zbalansowany płciowo zespół nauczycieli, który w sporej części tworzą aktorzy Starego Teatru. Staramy się wychowywać młodych tak, jak nas wychowywali mistrzowie, którzy nigdy nie dzielili ludzi na mężczyzn i kobiety. Każdy ma taki sam głos. To było zawsze bardzo naturalne, a nie wymyślone administracyjnie.

Pani była naturalną kandydatką na rektorkę?

- Zacznijmy od tego, że mi to nigdy, przysięgam panu, nie przyszło do głowy.

Dlaczego?

- Nie odczuwałam potrzeby rządzenia. Realizowałam się jako aktorka i nauczycielka akademicka. Poza tym lubię czytać książki, chodzić po lesie i mieć czas dla najbliższych. Pracoholizm zawsze był mi obcy.

Faceci chyba wolą rządzić niż chodzić po lesie.

- Jeśli kierowanie uczelnią albo teatrem wynika wyłącznie z potrzeby władzy, to ja nie wierzę w takiego rektora czy dyrektora. Wierzę natomiast w misję publiczną teatru i w to, że instytucją artystyczną można kierować tylko, jeśli się kocha ludzi i wspiera ich talenty. Instytucje, którymi kierują żądni władzy faceci, są zwykle nadęte, a ludzie w nich zastraszeni. Może pan to nazwać banałem, ale bycie rektorem traktuję jako służbę, a gdyby nie studenci i pracownicy, którzy mnie namawiali na kandydowanie, nie spotkalibyśmy się w tym gabinecie.

Jak wyglądało to namawianie?

- Przyjeżdżał do mnie w góry na przykład Adam Nawojczyk - mój przyjaciel, który jeszcze wtedy nie był dziekanem Wydziału Aktorskiego - rąbał godzinami drewno i w kółko powtarzał, że absolutnie muszę się podjąć tego zadania, bo nikt się lepiej nie nadaje.

I co pani na to?

- Najpierw się śmiałam, potem się na niego wściekałam i tłumaczyłam, że to nie dla mnie.

Bo te książki i las?

- Też, ale, wie pan, jestem osobą, która jak się czegoś podejmuje, to na sto procent. Wiedziałam, że jak zostanę rektorem, to szkoła pożre cały mój czas. I to nie był lęk, ale raczej rozważane przemyślenie życiowych priorytetów. Pamiętam, że wpadł mi wtedy w ręce wywiad z panią minister Joanną Muchą, która opowiadała o swojej drodze. Zaimponowała mi. Pomyślałam, że może ja też tak mogę.

Mucha dostała mocno po skrzydłach. Kiedy została ministrą sportu, komentowano nawet jej wygląd.

- Dostawała za rzeczy, za które nigdy nie dostaliby faceci na tym samym stanowisku. Zobaczyłam wówczas, na co narażone są kobiety sięgające po eksponowane funkcje. Niestety, zamiast lepiej, będzie chyba gorzej. Niedawno czytałam artykuł opisujący, jakich ról społecznych uczą nowe podręczniki do szkoły podstawowej. Chłopcy dostają zadania na miarę Krzysztofa Kolumba. A dziewczynki mają zapytać mamę o przyprawy z krajów zamorskich. To jest po prostu przerażające. Dlaczego dziewczynki też nie miałyby odkrywać świata?

W piekle powinien być oddzielny kocioł dla kobiet, które nie pomagają kobietom.

- W piekle powinien być kocioł dla ludzi, którzy nie pomagają innym ludziom. Niech się w nim smażą. I liczę, że tam nie wyląduję, bo jeśli mam jakąś dobrą cechę, jest nią głębokie poczucie sprawiedliwości. Kiedy dzieje się komuś krzywda, natychmiast reaguję i jestem wtedy bardzo nieprzyjemna.

Wyniosła to pani z domu?

- Jest to prawdopodobne.

Porządna krakowska rodzina?

- Bardzo porządna, aczkolwiek przyjezdna. Tato z Warszawy, a mama spod Krakowa. Ja jestem rodowitą krakowianką.

Trudno sobie Kraków bez pani wyobrazić.

- Tak pan myśli?

Nie tylko ja.

- W Warszawie, którą uwielbiam, byłam zawsze postrzegana jako dziwadło, co to nie chce tam mieszkać i robić kariery. Może rzeczywiście zagrałabym o wiele więcej ról filmowych, gdybym mieszkała w Warszawie, ale dla mnie najważniejszy zawodowo był zawsze teatr, Stary Teatr. I szkoła.

Ale mały skok w bok był.

- Ma pan na myśli trzy lata w Teatrze Narodowym w Warszawie? Poszłam tam za moim mistrzem Jerzym Grzegorzewskim, ale ze Starego nie odeszłam, tylko wzięłam bezpłatny urlop.

W Starym grała pani jeszcze jako studentka. Taka młoda i taka zdolna?

- Przez pierwsze dwa lata nie miałam świetnych ocen, poza zajęciami z wiersza, bo kocham poezję. Byłam kompletnie zielona i nic nie umiałam. Dopiero na trzecim roku coś zaczęło się zmieniać, a potem przyszły role u Wajdy i Jarockiego. Bardzo mi przez te sukcesy było głupio wobec kolegów ze szkoły. Taką mam konstrukcję.

Granie z nauczycielami to stres czy radość?

- Wchodzenie do zespołu Starego Teatru było absolutną rozkoszą. Z jednej strony wybitni aktorzy przechodzą z tobą na "ty", a z drugiej pilnują, żeby twardo stąpać po scenie i cię czegoś nauczyć. Tak jest u nas chyba do dzisiaj. Musi pan o to zapytać naszych najmłodszych: Paulinę Puślednik, Monikę Frajczyk czy Łukasza Szczepanowskiego, którzy kiedyś byli moimi studentami, a dzisiaj są kolegami z teatru. Ciekawe, czy powiedzieliby to samo, co ja?

Normalnie sielanka.

- Z sielanką bym nie przesadzała, bo tak jak w każdej społeczności, i u nas są napięcia i kryzysy. Szczególnie teraz przeżywamy trudny czas związany z mianowaniem przez pana ministra nowego dyrektora Marka Mikosa. Albo to wszystko nas skonsoliduje, albo się rozpadniemy. To nie jest oczywiście pierwszy kryzys w naszej historii. W teatrze zawsze bywało różnie. Sama miałam takie sezony, w których rzadko wychodziłam na scenę, ale ostatnio znów pięknie rozwinęliśmy skrzydła i nagle nam je bez racjonalnego powodu przycięto.

"Segda, byłaś Faustyną, a zostałaś ku*wą!"

- Ja tego akurat nie słyszałem. Doszło do mnie tylko, że jestem nikim, że nie jestem już kobietą.

Krzyczała to pięć lat temu na spektaklu "Do Damaszku" Jana Klaty kilkuosobowa grupka prawicowców, którym nie podobała się nowa dyrekcja.

- Myśmy się tego ataku prawicowej bojówki spodziewali, bo Kraków jest mały, a przepływ informacji szybki, choć muszę powiedzieć, że do końca nie wierzyłam, że to się naprawdę wydarzy. Cała ta sytuacja była kompletnie absurdalna - i śmieszna, i straszna zarazem. Kiedy dwadzieścia lat temu biegałam na golasa po scenie jako Albertynka, nawet krakowskie dewotki były zachwycone, a już na pewno nikomu nie przyszło do głowy, żeby przerwać spektakl i obrażać aktorów. A tu nagle ktoś z niewiadomego powodu krzyczy, że "hańba!", media piszą, że "seks na scenie" i "krakowianie oburzeni". Nie mogłam uwierzyć własnym oczom i uszom. Dodam tylko, że w spektaklu jestem w grubych rajstopach i z nikim seksu nie uprawiam.

Co to wszystko znaczyło?

- Że zaczął się ideologiczny atak na teatr, który trwa do dzisiaj.

Wanda Zwinogrodzka, zastępczyni ministra Glińskiego, nazywa to "uciszaniem lewicowego wrzasku".

- Ale co to w ogóle znaczy? Bo nie bardzo rozumiem. Wie pan, ja w ogóle mam dziwną pozycję w środowisku aktorskim, bo z jednej strony jestem tą, która grała u Jarockiego, uczy w szkole wiersza i jest postrzegana jako strażniczka tradycji, może nawet konserwatystka. Z drugiej strony jestem też w podejrzanym środowisku młodego, lewicowego teatru. I przez to bycie tu i tam widzę, jak obie te grupy są wobec siebie nietolerancyjne i jak mało do siebie mają szacunku. A przecież jest w Polsce miejsce na każdy teatr, na pełną różnorodność. Nikt nikogo nie musi uciszać.

Od lewaków wyzywali nas też ci protestujący na "Do Damaszku". I niech mi pan powie, co to znaczy, że "Do Damaszku" było lewackim spektaklem? Litości.

Pełna turbulencji była ta dyrekcja Jana Klaty.

- To prawda, dużo się działo. Nie wyobrażałam sobie Starego Teatru bez Jurka Treli, bo on jest symbolem tej sceny, moim mistrzem, ukochanym partnerem, a jednak odszedł. Myślę, że głównie przez - jak by to powiedzieć - buńczuczność Klaty. Początek był więc niewesoły. Ale z czasem Janek zaczął budować i radzić sobie coraz lepiej. Ostatni jego sezon był wręcz spektakularny, dlatego tak trudno pogodzić się z tym, że to już koniec.

Myślała pani wtedy o odejściu ze Starego?

- Nie, bo po pierwsze, dyrektorzy odchodzą i przychodzą, a po drugie - artyści muszą błądzić. I jak z tego początkowego błądzenia i szukania zacznie się rodzić coś wspaniałego, to świetnie. Dlatego kiedy słyszałam, że Stary powinien być jak za czasów Konrada Swinarskiego, to się łapałam za głowę, bo to przecież nic innego jak postulat, by teatr zamienić w muzeum. A ja w muzeum nigdy pracować nie chciałam.

Myślę, że nikt, kto widział panią w Starym w ostatnich spektaklach Pawła Demirskiego i Moniki Strzępki, nie ma co do tego wątpliwości. Pani role w ich "Nie-boskiej komedii" i "Triumfie woli" to prawdziwe delicje.

- Spotkanie z Moniką i Pawłem to jedna z najwspanialszych rzeczy, jakie mi się przytrafiły zawodowo w ostatnich latach. Kiedy siedzimy ze studentami nad Norwidem, powtarzam im, żeby ciężko nad nim pracowali, bo jak nie powiedzą dobrze Norwida, to nie będą umieli powiedzieć Demirskiego z jego niekończącą się, pokręconą frazą. Do tego Monika i jej pilnowanie słowa - nie spotkałam się z czymś podobnym od czasu pracy z Jerzym Jarockim. My, aktorzy, kochamy grać "Nie-boską" i "Triumf". Oba spektakle kocha też publiczność, która je zawsze nagradza owacją na stojąco.

"Triumf woli" to spektakl afirmujący dobro, mówiący o tym, że trzeba spełniać marzenia, że trzeba wierzyć w ludzi. Tymczasem rzeczywistość mówi co innego.

- Chciałabym się z panem nie zgodzić, ale nie wiem, co z nami będzie. Jestem pełna obaw i nawet nie o siebie, bo ja sobie dam radę. Martwię się, że za chwilę najzdolniejsi młodzi odejdą ze Starego, że najlepsi absolwenci akademii, dla których do tej pory dołączenie do Starego było nobilitacją i marzeniem, zaczną teraz wyjeżdżać z Krakowa, głównie do Warszawy.

Nie mogła pani tego powiedzieć ministrowi kultury?

- Mówiłam.

Nie słuchał?

- Na to wpływu nie mam, ale głęboko wierzę, że najgorsze się nie wydarzy.

Trochę to naiwne. Teatr Polski we Wrocławiu, za który w pierwszej kolejności wziął się minister z pomocą marszałka Dolnego Śląska, jest dzisiaj pośmiewiskiem całej teatralnej Polski.

- U nas sytuacja jest o tyle inna, że my jesteśmy niepodzielonym zespołem. Szanujemy się wzajemnie, nie atakujemy się. Wierzę, że w tym jest siła.

Wyobraża sobie pani, że dyrektor Mikos wyrzuca panią z teatru?

- Oczywiście, że sobie wyobrażam.

Serio?

- Bardzo.

To jest pani chyba jedyną osobą w Krakowie, która to sobie wyobraża?

- Częściej się ostatnio, panie redaktorze, zastanawiam, co musiałoby się wydarzyć, żebym to ja odeszła ze Starego Teatru.

Co musiałoby się wydarzyć?

- Chyba takie nagromadzenie propozycji, których nijak, jako aktorka, nie mogłabym podjąć. Zarówno ze względów artystycznych, jak i światopoglądowych. Nie chciałabym też na pewno być częścią ekspozycji muzealnej. Nie dam się wsadzić do formaliny.

Po narzuceniu Staremu Teatrowi nowego dyrektora część twórców, między innymi Monika Strzępka i Marcin Liber, ogłosiła jego bojkot. Słusznie?

- Bardzo to wszystko jest skomplikowane i nie chciałabym nikomu mówić, co ma robić, ale byłabym chyba nienormalna, gdybym doradzała najlepszym reżyserom, żeby bojkotowali Stary. Bo co to miałoby znaczyć? Że mamy się zapaść pod ziemię? Zgnić? Że mamy nie grać przez kolejne dziesięć lat? Ze wszelkimi bojkotami należy być ostrożnym i ratować, co się da.

Dlaczego kierowana przez panią uczelnia zmieniła nazwą z Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej na Akademię Sztuk Teatralnych?

- Chciało to zrobić przede mną wielu rektorów, więc ja - można powiedzieć - sfinalizowałam ten plan. W ostatnich latach powstało w Polsce wiele szkół zawodowych i nazwa "wyższa szkoła" się przez to zdewaluowała, a poza tym mamy i zawsze mieliśmy ambicję kształcenia elity kulturalnej kraju, mamy też prawo do nadawania stopni naukowych, więc akademia wydała nam się adekwatniejsza.

Dlaczego ponad tysiąc młodych ludzi walczy co roku o tę garstkę miejsc na AST? Chcą zostać celebrytami?

- Pewnie są tacy, którzy myślą, że akademia teatralna jest do tego dobrą platformą, choć przecież do zostania celebrytą nie jest potrzebna żadna szkoła. Wierzę, że większość naszych studentów marzy jednak o byciu dobrym reżyserem czy aktorem.

Ale dlaczego? Przecież to jest okropny zawód: tułaczka po kraju, domy aktora z grzybem na ścianach, głodowe pensje.

- Niedawno, z okazji siedemdziesięciolecia naszej szkoły, powstał film. Agnieszka Glińska mówi w nim, że artyści to ludzie, którzy nie mieszczą się w sobie. Myślę więc, że ludzie, którzy chcą się do nas dostać, nie myślą o grzybie i tułaczce, ale mają przede wszystkim marzenia artystyczne, i tylko to się dla nich liczy.

A pani nie mogłaby im powiedzieć: dzieciaczki kochane, po co wy się tu pchacie? Sio!

- Dlaczego miałabym to mówić? Zagrałam w życiu wiele wspaniałych ról, poznałam cudownych ludzi, kocham być na scenie. Rozumiem oczywiście, o co panu chodzi. To prawda, zawód aktora nie jest łatwy i my mówimy o tym naszym studentom. Uczymy ich też wszystkiego, czego wymagają obecne czasy: dubbingu, castingu, a nawet pisania wniosków o dofinansowanie projektów. I chyba są zadowoleni, nawet bardzo. Tak przynajmniej wynika z ankiet, które przeprowadzamy wśród absolwentów.

Co pani mówi!

- Trochę wiary, panie redaktorze, trochę więcej wiary.

Czyli można przeżyć z tytułem magistra sztuki?

- Proszę na mnie spojrzeć.

A czy ja byłbym dobrym aktorem?

- Żeby na to odpowiedzieć, musiałabym pana przeczołgać.

Jakieś etiudy miałbym zagrać i tak dalej?

- Też. I powiedzieć parę tekstów. Ale wydaje mi się, że ma pan zbyt wyrazistą osobowość. Czy umiałby się pan jej pozbyć, żeby stworzyć na scenie zupełnie inną postać?

No nie wiem. To może z tą wyrazistą osobowością bardziej na reżysera się nadaję?

- Przepraszam, mąż dzwoni, muszę odebrać.

---

Najnowszy film z udziałem Doroty Segdy - "Atak paniki" - wchodzi do kin 19 stycznia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji