Artykuły

Farsa pięknie skrojona

"Mayday" Raya Cooneya w reż. Zdzisława Derebeckiego w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie. Pisze Maja Ignasiak w Tygodniku Koszalińskim Miasto.

Śmiech jest najlepszym darem, jaki człowiek może ofiarować drugiemu człowiekowi - powiedział dyrektor Bałtyckiego Teatru Dramatycznego Zdzisław Derebecki przed najnowszą premierą. Powiedział i wcielił w czyn. "Mayday" Raya Cooneya w jego reżyserii sprawia, że publiczność parska, chichocze, zanosi się, a nawet wyje. Wszystko to sprawia seria omyłek i nieporozumień, rozpisana na ośmioro aktorów, troje drzwi i dwa telefony. Stacjonarne.

Nie ma chyba sceny, na której farsa "Mayday" nie byłaby zagrana choć raz. Bałtycki Teatr Dramatyczny gościł wystawiające ją inne polskie teatry; sam też przygotował ją pierwszy raz już dwadzieścia lat temu. "Mayday" należy do młodszych z wielkiej kolekcji ponadczasowych angielskich fars. Powstała jednakże przed epoką telefonów komórkowych i zarazem epoką politycznej poprawności, zgodnie z którą mężczyźnie uwłacza podejrzenie go o homoseksualność, a używanie słów "pedał" i "ciota" jest w ogóle niedopuszczalne. W "Mayday" to wszystko jest. Reżyser najnowszej inscenizacji ograniczył swą ingerencję w tekst do spolszczenia imion i nazwisk wszystkich postaci oraz do zamiany ich oryginalnych adresów na adresy służbowych mieszkań koszalińskiego teatru. Zabieg ten, zastosowany przez Zdzisława Derebeckiego nie po raz pierwszy, bawi widzów, nie zwracających uwagi na takie drobiazgi, jak opuszczanie w panice przez taras lokalu przy ulicy Chrobrego 6/7 (czyli położonego na jednej z wyższych kondygnacji). A! Zostaje jeszcze przywołany Robert Biedroń. Przywołuje go mianowicie "miękki" sąsiad Bobby Franklin czy raczej, jak chce reżyser, Bobby Kupść. Co ciekawe, Piotr Krótki gra Bobby'ego już drugi raz, po dwudziestoletniej przerwie.

Czy Anglicy rzeczywiście są tak uprzejmi, że nowego a wielce męczącego sąsiada częstują czekoladowym ciastem, i tak przy tym bezceremonialni, że słuchawkę dzwoniącego telefonu zawsze odbiera ten, kto akurat jest najbliżej, choćby w nie swoim mieszkaniu? Cóż, gdyby tacy nie byli, nie byłoby i kaskady niefortunnych, z lekka absurdalnych zdarzeń, które od przeszło trzydziestu lat bawią widzów na całym świecie. Tekst "Mayday" jest tak dobry, że wystarczy go zagrać, by zagwarantować publiczności prawie dwie godziny śmiechu. Pod warunkiem, że zagra się go dobrze i w odpowiednim tempie. I warunek ten został spełniony w najnowszej koszalińskiej realizacji. Największa w tym zasługa Wojciecha Kowalskiego, czyli Johna Smitha, czyli Jana Kowalskiego. Najzwyczajniejszy pod słońcem, prosty chłopak jest tak delikatny i wrażliwy, że gdy przypadkowa pasażerka jego taksówki zaproponowała mu małżeństwo, nie śmiał odmówić. Nie wspomniał, że od czterech miesięcy jest już szczęśliwie żonaty, bo pasażerce mogłoby być przykro. A z posiadania dwóch żon i na dodatek tępego kolegi, który zasadniczo chce dobrze, tylko wychodzi jak zwykle, nic dobrego nie może wyniknąć, choćby sympatyczny bigamista dwoił się i troił. Dzielnie partneruje mu Bartosz Budny, nowy aktor koszalińskiego teatru, arcyśmieszny w roli kolegi. Co do żon, łatwo uwierzyć, że taksówkarz walczy ze wszelką cenę o utrzymanie związku z obiema. Z jednej strony czeka na niego Anna Podgórzak jako leniwie przeciągająca się kocica, z drugiej równie powabna, lecz mocno mamusiowata i rzeczowa Żanetta Kurcewiczówna. A gdy ten kwartet doprawia Wojciech Rogowski jako nadmiernie zaangażowany w pracę komisarz policji, powstaje to, co miłośnik dobrego angielskiego dowcipu lubi najbardziej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji