Artykuły

Teatr jak brnięcie w zamieci

"Dom Bernardy A." Federico Garcii Lorci w reż. Alejandro Radawskiego w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Witold Mrozek w Gazecie Wyborczej.

"Dom Bernardy A." - długo wyczekiwaną pierwszą premierę za kadencji Marka Mikosa w Starym Teatrze w Krakowie - powinno się nazwać totalną amatorszczyzną. Problem w tym, że obrazilibyśmy w ten sposób amatorów. Tak wygląda "dobra zmiana" na narodowej scenie w Krakowie.

Trudno w to uwierzyć, ale otwarcie dyrekcji Marka Mikosa w Krakowie jest jeszcze gorsze niż pierwsza premiera za rządów Cezarego Morawskiego w zdewastowanym przez ministra i samorząd pospołu Teatrze Polskim we Wrocławiu, niecały rok temu.

Przypomnijmy: Janusz Wiśniewski, reżyser, który odnosił sukcesy przed 30 laty, zrobił wtedy "Chorego z urojenia" Moliera. Był to spektakl mizerny jak kabaret w TVP i cyniczny niczym uśmiech Jacka Kurskiego.

Ale to, co zobaczyć można od 16 stycznia w Starym Teatrze, to amatorszczyzna w najgorszym tego słowa znaczeniu. Sprowadzony przez Mikosa argentyńsko-polski dramaturg i reżyser Alejandro Radawski obok zawodowego reżysera stał może kiedyś na bankiecie. Używam słowa "amator" z bólem, bo zdarza mi się jurorować w konkursach, w których biorą udział niezawodowi artyści z pasją i wypracowanym przez lata warsztatem. Umiałbym wskazać wielu, którzy zrobiliby w Starym lepszy spektakl.

"Dom Bernardy A.", czyli zejście do teatralnych piekieł

O czym jest "Dom Bernardy A."? To wielokrotnie wystawiany w Polsce dramat hiszpańskiego klasyka Federica Garcii Lorki (oryginalna nazwa to "Dom Bernardy Alba"), rozstrzelanego w 1936 r. przez tamtejszych faszystów.

Dom tytułowej wdowy, surowej i konserwatywnej, zamieszkują trzy córki. Najstarsza z nich - z posagiem po ojcu - ma wyjść za kawalera, o którego rywalizują z nią siostry; pojawia się tajemny romans, przemoc, toksyczna rodzina.

Piekło zaczyna się już w reżyserii świateł - dawno nie widziałem tak złej.

W pierwszej scenie kobiety stoją na podestach, podświetlone od tyłu przez zielone kontry - zaś w scenach nocnych pojawi się światło łopatologicznie niebieskie.

Osobny krąg piekielny to muzyka - wariacje na temat "Requiem" Mozarta jakby wygrywane na tanim keyboardzie, ze sztucznymi chórami; ma to chyba robić za "mocną muzykę elektroniczną". Później pojawia się równie plastikowy motyw ludowy.

Kostiumy? Połączenie żałobnej sukni czy habitu i wyzywająco łyskających spod spodu czarnych pończoch z koronkowymi manszetami ma stanowić wizualną metaforę ambiwalencji kobiecości i tłumionych popędów.

Do tego dochodzą sceny na wideo, które mają chyba lepić całość i dawać wgląd w motywacje i sekrety toksycznej rodziny. Tylko że pod lupą kamery realizacyjną nędzę widać jeszcze wyraźniej.

80 minut w klapkach na zamieci

Najbardziej boli jednak brak reżyserii. W tym wypadku to coś gorszego niż zła, archaiczna czy tandetna reżyseria.

Szkoda studentek krakowskiej akademii, które zgodziły się zastąpić nieobecnych w tej produkcji aktorów Starego Teatru; trudno o głupszy start kariery.

Ciężko deklamują tekst; jeśli wsłuchać się w te słowa, to niby możemy zrozumieć, o co chodzi w sztuce. Tyle że w ogóle nie wybrzmiewa to w inscenizacji.

Właściwie nie ma tu dialogów, jest wyrzucanie tekstu z dudniącym patosem i pretensją w kierunku partnerki; przypomina to trochę jak słaby egzamin w szkole teatralnej. Spektakl trwa 1 godz. 20 min, ale "odczuwalny czas trwania" jest znacznie dłuższy. Brnięcie przez tę sceniczną siermięgę odczuwa się niczym przejście dystansu, owszem, niedługiego, ale w śnieżnej zamieci, po ciemku i w klapkach. Za dużych.

Ewa Kolasińska, jedyna aktorka z zespołu Starego Teatru, która przyjęła rolę (tytułową) u Radawskiego, oczywiście wyróżnia się na tle początkujących koleżanek, walczy o spektakl i próbuje stworzyć jakąś postać. Ale "Domu Bernardy A." nie da się uratować.

Za karę, na ripicie

Zapewniam państwa, że zawód krytyka nie jest tak przyjemny, jak się wydaje, a wylewanie kubłów pomyj to żadna radość. Trudno też o satysfakcję z tego, że miało się rację, przewidując, że ministerialna operacja w Starym tak właśnie się skończy.

Nie wiem, czy wicepremier Piotr Gliński, wiceminister kultury Wanda Zwinogrodzka i kibicujący im w dziele "odzyskiwania" teatru komentatorzy - z Bronisławem Wildsteinem na czele - pofatygują się do Krakowa, by ujrzeć efekt swoich działań.

Za karę powinni oglądać "Dom Bernardy A." sto razy z rzędu. Jak to się mówi - "na ripicie".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji