Artykuły

Prof. K. Modzelewski: Zacząłem wtedy skandować hasło "Niepodległość bez cenzury!"

- Byłem na ostatnim przedstawieniu "Dziadów" w Teatrze Narodowym i brałem udział w demonstracji na widowni. Zacząłem wtedy skandować hasło "Niepodległość bez cenzury!". Tego hasła nie dało się pominąć w oficjalnej propagandzie. Władzy trudno było twierdzić, że jesteśmy nihilistami narodowymi - mówi prof. Karol Modzelewski.

50 lat temu komunistyczna władza zdjęła z afisza spektakl "Dziady" w reżyserii K. Dejmka. Stało się to początkiem tzw. wydarzeń marcowych, czyli kryzysu politycznego związanego z walką polityczną wewnątrz PZPR, rozgrywaną w atmosferze antysemickiej i antyinteligenckiej propagandy.

PAP: Czy Marzec '68 jest dla Pana już tylko historią?

Prof. Karol Modzelewski: To jest historia, ale także część mojego życia. To wydarzenie bardzo silnie wpłynęło na moje życie - dostałem wyrok więzienia, odsiedziałem ponad 3,5 roku. Byłem w więzieniu od 8 marca 1968 roku, ponieważ aresztowano mnie już pierwszego dnia wydarzeń, do 18 września 1971 roku.

Przez długi czas moje nazwisko kojarzone było z Marcem, choć dzisiaj - słusznie - kojarzone jest przede wszystkim z Pierwszą Solidarnością, czyli z latami 1980-81.

PAP: Dlaczego spektakl "Dziady" stał się zapalnikiem studenckich protestów?

Prof. Karol Modzelewski: Przede wszystkim dlatego, że zakaz wystawiania "Dziadów" był demonstracyjnym zerwaniem z łagodną polityką wobec narodowej kultury ze strony ekipy gomułkowskiej. Uderzenie cenzuralne w największą świętość narodowej kultury, tzn. w "Dziady" Mickiewicza, było dla wszystkich wówczas czymś niesłychanym. Ci, którzy mogli wyrazić swój sprzeciw, zaangażowali się, aby wyrazić ten sprzeciw. Także studenci.

PAP: Jak wyglądał ten sprzeciw ze strony studentów?

Prof. Karol Modzelewski: 30 stycznia 1968 roku, w dniu ostatniego przedstawienia "Dziadów", miała miejsce demonstracja na widowni Teatru Narodowego, zainicjowana przez opozycyjnych studentów Uniwersytetu Warszawskiego; skandowaliśmy hasło "Niepodległość bez cenzury". Zaraz po przedstawieniu odbyła się uliczna manifestacja studentów Akademii Teatralnej prowadzona przez Andrzeja Seweryna i Małgorzatę Dziewulską.

To jest ten sam Andrzej Seweryn, który potem był słynnym polskim aktorem we Francji, a dzisiaj jest dyrektorem Teatru Polskiego w Warszawie.

Następnego dnia rozpoczęto akcję petycyjną: list otwarty do Sejmu podpisany przez 3 140 studentów uczelni warszawskich oraz przez 1 200 studentów uczelni wrocławskich.

Następnie były rozmaite ulotki. Wywiązała się polemika ulotkowa między stroną partyjną a tą nieformalną opozycją studencką, głównie na Uniwersytecie Warszawskim, chociaż nie tylko.

Władze zdecydowały się jednak na kolejny krok - na złamanie norm autonomii uniwersyteckiej ustanowionych w 1956 roku.

PAP: Na czym polegało to złamanie norm?

Prof. Karol Modzelewski: Pamiętajmy, że dotąd wybór rektorów i dziekanów dokonywany był przez profesurę, a także, że Uniwersytet nie mógł usunąć studenta za jego działalność polityczną na uczelni, chyba że jego wina zostanie uznana przez uniwersytecką komisję dyscyplinarną złożoną z pracowników naukowych. Rozprawa dyscyplinarna musiała być jednak publiczna, a student miał prawo wybrać sobie spośród profesorów swojego obrońcę. Rola środowiska nauczycieli akademickich w tym, czy ukarać, czy nie ukarać studenta za jego wypowiedzi i poglądy, była zatem znaczna.

Władza kilkakrotnie podejmowała próby relegacji z UW tych, których później nazwano komandosami, czyli opozycji studenckiej Uniwersytetu Warszawskiego. Próbowano usunąć ich z uczelni zgodnie z tą procedurą, zgodnie z zasadami uniwersyteckiej autonomii. Za żadnym razem to się nie powiodło - środowisko akademickie broniło swoich studentów.

W rezultacie partia zdecydowała się złamać obowiązujące ze środowiskiem akademickim reguły i usunąć dwóch studentów - Adama Michnika i Henryka Szlajfera - wbrew prawu, bez komisji dyscyplinarnej, arbitralną decyzją administracyjną.

PAP: Jaka była reakcja społeczności akademickiej na zachowanie władz?

Prof. Karol Modzelewski: To wywołało reakcję studenckich środowisk opozycyjnych na Uniwersytecie Warszawskim. Brałem udział w przygotowywaniu tego protestu. Odkąd wyszliśmy z więzienia Jacek Kuroń i ja byliśmy traktowani przez buntujących się studentów jak guru, studenci traktowali nas jako swoich ideowych przywódców.

Próbowaliśmy ich wcześniej hamować, żeby nie robić wiecu na Uniwersytecie, bo to będzie dla władz przekroczeniem pewnej linii demarkacyjnej, granicy, wobec czego władza zareaguje drastycznymi represjami.

Skoro jednak tę granicę przekroczyły same władze, to zrozumieliśmy, że jesteśmy już po drugiej stronie Rubikonu. Zwołaliśmy wiec na dziedzińcu uniwersyteckim, który został zaatakowany najpierw przez aktyw partyjny, następnie przez partyjne bojówki, a później przez ZOMO. Od tego zaczęły się uliczne demonstracje, wiece i strajki we wszystkich miastach uniwersyteckich Polski i trwały one przez trzy tygodnie.

PAP: Czy uczestniczył Pan w wiecu 8 marca?

Prof. Karol Modzelewski: Nie uczestniczyłem. Razem z Jackiem Kuroniem i Adamem Michnikiem uczestniczyłem natomiast w pisaniu rezolucji tego wiecu, a także w pisaniu wcześniejszych ulotek.

Uznaliśmy wszyscy trzej, że nie może być tak, że na tym wiecu będą występować osoby spoza Uniwersytetu, a w naszym gronie dodatkowo było jeszcze dwóch "kryminalistów", którzy mają za sobą wyrok więzienia za działalność antypartyjną i antypaństwową, jak to się wtedy nazywało, czyli Kuroń i ja, a także relegowany student Michnik. Takie osoby nie mogą wystąpić jako ci, którzy "demoralizują" młodzież studencką, tylko musi to być akt niepodejrzany o to, że ktoś z zewnątrz namawia studentów do "złego".

PAP: Władze uruchomiły język propagandy, który wzmagał nastroje antyinteligenckie, antysemickie, ksenofobiczne...

Prof. Karol Modzelewski: To jest sytuacja osobliwa, bo nie dało się ukryć, że broniliśmy bardzo istotnego ogniwa polskiej tradycji niepodległościowej. To nasze hasło - "Niepodległość bez cenzury!" - zresztą ja zasugerowałem. Byłem na ostatnim przedstawieniu "Dziadów" i brałem udział w demonstracji na widowni. Zacząłem wtedy to hasło skandować.

Tego hasła nie dało się pominąć w oficjalnej propagandzie. Władzy trudno było twierdzić, że jesteśmy nihilistami narodowymi. Bo hasło "niepodległość bez cenzury" naprawdę oznaczało żądanie nieokrojonej niepodległości, było wymierzone w gruncie rzeczy w doktrynę Breżniewa.

Władza główny nacisk położyła, zresztą za sprawą koterii Moczara, na demagogię antysemicką. Wyszukiwała wśród liderów studenckich tych, którym można było w kategoriach "ustaw norymberskich" przypisać żydowskie pochodzenie.

Stąd się wzięła ta kampania, która pod hasłem antysyjonizmu była skierowana przeciwko Żydom. To było bardziej zrozumiałe, rasistowskie, a poza tym odpowiadało tradycjom przedwojennej skrajnej prawicy.

PAP: Czy powstała wówczas pewna bariera między inteligencją a robotnikami?

Prof. Karol Modzelewski: To, powiedziałbym, zdezorientowało część opinii publicznej. Mimo że sporo młodzieży robotniczej brało udział w ulicznych demonstracjach, władzy w zasadzie udało się osiągnąć sytuację, że nie ruszyły się środowiska robotnicze. Strajki i wiece objęły głównie młode pokolenie inteligencji - studentów, a po części również asystentów wyższych uczelni.

PAP: Jakie były skutki wydarzeń marcowych w sferze akademickiej?

Prof. Karol Modzelewski: To trwało w sumie trzy tygodnie i poważnie wstrząsnęło dyktaturą komunistyczną w Polsce. Władza chciała zlikwidować obszary swobody twórczej, umysłowej, naukowej i nauczania akademickiego, które istniały w Polsce od 1956 do 1968 roku. Polska, spośród wszystkich krajów komunistycznych była wtedy krajem o największym zakresie względnych swobód, obejmujących twórczość artystyczną, literacką, filmową, plastyczną, ale przede wszystkim obejmujących wyższe uczelnie, więc zarówno twórczość naukową, jak i dydaktykę uniwersytecką. To było bardzo ważne - stanowiło o tym, jak kształtowana była polska młodzież przez wyższe uczelnie.

Warunkiem, aby to przetrwało było zachowanie autonomii uniwersyteckiej. W gruncie rzeczy wydarzenia marcowe były odpowiedzią na zwrot w polityce partii, który zmierzał do likwidacji uniwersyteckiej autonomii.

Cała akademicka autonomia została zmiażdżona mimo oporu stawianego w marcu 1968 roku. Została faktycznie przywrócona dopiero w czasach Solidarności. Jesienią 1981 roku odbyły się pierwsze wybory rektora na Uniwersytecie Warszawskim przez samo środowisko naukowe, a rektorem został wybrany Henryk Samsonowicz.

Ten wybór później został w stanie wojennym unieważniony przez ministra szkolnictwa wyższego. Stan wojenny był jednak przede wszystkim konfliktem ze środowiskami pracowniczymi, zwłaszcza robotniczymi, z tym, co pozostało w podziemiu z dawnej Solidarności, więc ekipa Wojciecha Jaruzelskiego usiłowała poprawić wtedy swoje stosunki z inteligencją.

Elementem tej chęci uzyskania lepszego wizerunku przez ekipę generałów i poprawienia relacji z inteligencją było uchwalenie w 1982 roku przez Sejm PRL ustawy, która faktycznie przywróciła autonomię polskich wyższych uczelni.

Można powiedzieć, że to był uboczny skutek istnienia Solidarności, a następnie walki wojskowej ekipy rządzącej z podziemną Solidarnością.

PAP: Czy wielu spośród Pana przyjaciół, znajomych zostało zmuszonych do emigracji na skutek wydarzeń marcowych?

Prof. Karol Modzelewski: W kręgu moich znajomych jakieś kilkanaście osób. Ale w ogóle wyemigrowało około kilkunastu tysięcy osób. Ponieważ były to głównie środowiska inteligenckie, to na skalę tych środowisk straty były znaczne. Przede wszystkim znani są ci, którzy byli wielkimi uczonymi, o renomie międzynarodowej.

Najczęściej się wymienia w tym kontekście Leszka Kołakowskiego, Włodzimierza Brusa, Zygmunta Baumana, Krzysztofa Pomiana. Władze usunęły ich z Uniwersytetu Warszawskiego, ale nie wszyscy wyemigrowali na tzw. emigrację żydowską. Niektórzy nie chcieli, inni nie mogli, bo tego pilnowała bezpieka, żeby się nikt nie podszył pod żydowskie pochodzenie.

Kołakowski np. wyjechał z Polski nie na emigrację, tylko po prostu na wykłady. Najpierw do Kanady na Uniwersytet McGill, potem do Stanów Zjednoczonych, do Berkeley, a w końcu do Oksfordu.

Zygmunt Bauman otrzymał Katedrę Socjologii w Leeds. Również Krzysztof Pomian wyjechał nie na emigrację, tylko do pracy, do École des hautes études en sciences sociales w Paryżu.

Oni potem długo zostali na Zachodzie, Kołakowski w ogóle nie wrócił, choć po 1989 r. bywał w Polsce. Pomian wykładał przez pewien czas już w wolnej Polsce na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, ale jednocześnie był profesorem w Paryżu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji