Artykuły

Na skraju wytrzymałości

- Nie interesuje mnie to, co lokalne, ale to, co uniwersalne - o sztuce "Z miłości" skandalisty austriackiej dramaturgii, roli teatralnego przewodnika i kondycji współczesności opowiadał reżyser Waldemar Zawodziński w rozmowie z Piotrem Krzyżanowskim w portalu www.austriart.pl.

Piotr Krzyżanowski: To kolejny spektakl dramaturga austriackiego wystawiany w Teatrze im. Stefana Jaracza w Łodzi. Czy uważa Pan, że współcześni dramaturdzy austriaccy są na tyle uniwersalni, by być głosem całej, współczesnej Europy?

Waldemar Zawodziński : Nie dzielę dramaturgów według narodowości. Interesuje mnie to, co mają do powiedzenia o współczesnym świecie. Myślę, że Austriacy wyjątkowo wnikliwie przyglądają się rzeczywistości i potrafią ją precyzyjnie opisywać. Ale nie są w tym odosobnieni. Nie gorzej, choć w inny sposób, robią to np. Rosjanie czy Niemcy.

Peter Turrini jest w pewnym sensie uważany za kontynuatora myśli Thomasa Bernharda jako ten, który ostro krytykuje swój kraj i jego mieszkańców. Czy ten rodzaj artystycznego przekazu wydaje się moralnie dobry?

- Nie interesuje mnie to, co lokalne, ale to, co uniwersalne. Zarówno Bernhard, który przestrzega przed konsekwencjami niepamięci, wypierania i nierozliczania grzechów przeszłości, jak i Turrini, który drastycznie rozprawia się ze światem, który zbrukaliśmy i odhumanizowaliśmy, są bardzo przekonujący w swoich diagnozach. Co do moralności przekazu - nie opowiadam się po żadnej ze stron konfliktu autor - społeczeństwo, w którym funkcjonują. Interesuje mnie wyłącznie aspekt moralny tego, co robimy światu, traktując zarówno tzw. prawa naturalne, jak i dekalog z bardzo dużą swobodą i relatywizmem.

Czy postrzega Pan dramat Turriniego jako groteskę, ocierającą się o teatr absurdu, czy tragiczną historię o kondycji współczesnego społeczeństwa?

- Wbrew pozorom nie dostrzegam tu sprzeczności. Szkody, jakie jako gatunek wyrządziliśmy światu i sobie nawzajem, są ogromne. Nasza krótkowzroczność, która konsekwentnie prowadzi nas w kierunku piekła, sama w sobie jest absurdalna. To jakby podcinać gałąź, na której siedzimy. Brakuje nam dystansu. Gdybyśmy mogli przyjrzeć się sobie, to albo ryczelibyśmy ze śmiechu, albo zastygli ze zgrozy. Jeśli się w porę nie opamiętamy, skupimy się na doraźnych celach i korzyściach, zaprzepaścimy wszystko.

Współczesna dramaturgia i proza od lat już porusza temat upadku współczesnego społeczeństwa, braku wartości, zagubienia i alienacji. Czy nie uważa Pan, że tak silnie eksploatowana tematyka powoli się dewaluuje?

- Wydaje się, że świat jeszcze nigdy przedtem nie był tak bliski totalnej katastrofy jak dziś. Jeśli przestaniemy słuchać mądrzejszych, bardziej wrażliwych, tych którzy widzą i czują więcej, źle na tym wyjdziemy.

Jak daleko Pana zdaniem reżyser może modyfikować, zmieniać, dekonstruować oryginalny tekst dramatu? Gdzie i czy są granice takich działań artystycznych?

- Granicą jest idea, sens dzieła, który nie powinien zostać wypaczony. Jestem pełen szacunku dla autora i respektuję jego pracę. Decyzja o wystawieniu konkretnego dramatu nigdy nie jest przypadkowa. Działam zawsze świadomie i z rozmysłem. Wytyczając linię repertuarową teatru, dobieram sztuki, które do niego pasują. Sam jestem artystą i wiem, jakie to uczucie, kiedy ktoś chce ingerować w moją pracę twórczą. Natomiast współpracę doceniam.

Jak Pan rozumie swoją rolę dyrektora teatru? Czy ingeruje Pan w proces twórczy zaproszonych reżyserów, czy też z pełnym zaufaniem widzi Pan wystawianą sztukę po raz pierwszy na premierze?

- Dyrektorem jestem od 25 lat. Swoją rolę postrzegam jako rolę przewodnika, który przez dobór repertuaru wyznacza kierunek i profil artystyczny teatru i dąży do jego realizacji przy współudziale zaproszonych twórców. W moim teatrze pracują zarówno doświadczeni, jak i młodzi, dobrze rokujący reżyserzy. Tych pierwszych, sprawdzonych z reguły obdarzam zaufaniem, na które zapracowali swoimi przedstawieniami. Młodym bacznie się przyglądam i na każdym etapie pracy deklaruję im swoją pomoc. Nie wyobrażam sobie, abym jako dyrektor firmujący produkcje podległych mi scen swoim nazwiskiem oglądał przedstawienia po raz pierwszy w dniu premiery. Jako dyrektor jestem odpowiedzialny za rezultat pracy artystów, których zatrudniam, i niezależnie od stopnia zaufania, oglądam przedstawienia zanim nadam im atest i udostępnię publiczności.

Czy myśli Pan o kolejnych premierach dramaturgów austriackich? Jeśli tak to o kim i jakie są Pana następne plany reżyserskie czy scenograficzne?

- Cenię dramaturgię austriacką, czemu dałem wyraz już wcześniej, wystawiając choćby "Czarujący korowód" i "Samotną drogę" Artura Schnitzlera, "Rowerzystów" Volkera Schmidta, "Zagładę ludu" Wernera Schwaba czy "Przed odejściem w stan spoczynku" Thomasa Bernharda. Jeśli zaintryguje mnie jakiś nowy tekst i będzie korespondował z pomysłem na kolejny sezon, chętnie go zrealizuję. Ale nie mam szczególnej presji, by organizować w moim teatrze coś na kształt festiwalu dramaturgii austriackiej. Zbieżność dwu premier austriackich autorów jest szczęśliwym zbiegiem okoliczności.

Pana przedpremierowe refleksje o dramacie "Z miłości"?

"Z miłości" [na zdjęciu] to przejmująca sztuka. Cały zespól realizatorów jest pod ogromnym wpływem tekstu Turriniego i odbiera go bardzo emocjonalnie. Świadczy to o uniwersalności problemów, które podejmuje. Jest to doskonały materiał aktorski, dający możliwość stworzenia sugestywnych i poruszających portretów ludzkich. Dla nas nie jest to kryminalna historia o tzw. porządnym obywatelu, który sprowokowany przez okoliczności i żonę morduje i ją, i dziecko, ale historia o nas, ludziach drugiej dekady XXI wieku, którzy często pod wpływem presji rzeczywistości bywamy doprowadzeni na skraj wytrzymałości i niewiele dzieli nas od katastrofy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji