Artykuły

Dyskretny urok życia

- Od ponad 20 lat wykonuję "zawód wolny", tak mam zapisane w papierach. Nie podlegam "etatyzmowi", nie wyobrażam sobie siebie jako człowieka ze stałą pensją, w jednym miejscu. Kiedy mam potrzebę, przemieszczam się, i to pozwala utrzymać harmonię - mówi warszawski aktor MAREK KONDRAT.

Wreszcie smakuje życie. Czuje się człowiekiem spełnionym, choć wie, jaka jest cena zachowania wewnętrznej harmonii. MAREK KONDRAT opowiada dziennikarzowi "Gali" o ciężkiej terapii, której sam poddaje się od kilku lat, i długiej drodze do szczerości z bliskimi.

Mówią o nim "najbogatszy aktor w Polsce". Od lat nie musi grać dla pieniędzy. Gra, bo go to bawi. I tylko czasem jest coś więcej niż zabawa. Tak jak w nowym filmie Marka Koterskiego "Wszyscy jesteśmy Chrystusami", w którym po raz trzeci został Adasiem Miauczyńskim, sfrustrowanym inteligentem, alkoholikiem, który po pięćdziesiątce próbuje rozliczyć się z przeszłością. - Zmagania z Adasiem to konfrontacja osobowa, nie aktorska - mówi Marek Kondrat, gdy spotykamy się w jego warszawskim sklepie z winami. - Aktorstwo, z jakim miałem do czynienia w innych przypadkach, Adasia zupełnie nie dotyczy. On we mnie siedzi, żywi się mną. Jak w wierszu Leśmiana: "Przeżył swojego wielbłąda o równą swej tuszy chwilę".

GALA: Osią filmu Koterskiego jest intymna rozmowa ojca z synem. Pan umie rozmawiać z synami?

MAREK KONDRAT: Na przyjaźń z własnymi dziećmi trzeba sobie zasłużyć. Dość późno zdałem sobie sprawę, że z rówieśnikami moich synów było mi łatwiej o kontakt niż z nimi. Minęło sporo czasu, zanim pojąłem, jak rozmawiać z synami. Długo uczyłem się szczerości. Co gorsza, wiem, że powtarzam pewien schemat. Tak samo było ze mną i z moim ojcem.

GALA: Sztafeta pokoleń?

M.K.: Mam przekonanie, że geny mają na nas ogromny wpływ. Kiedy patrzę na siebie w filmie, widzę swojego ojca i stryja. I przeraża mnie to. Drażniło mnie w ojcu wiele rzeczy. Drażniła mnie ocena świata, która była dokonywana po kolejnych rolach. Że koleżanka X zagrała Hesię w "Moralności pani Dulskiej", a to przecież nie dla niej rola. Albo że ktoś był źle obsadzony w "Otellu". I tak dalej, i tak dalej. Trzy godziny można to było wałkować. Teraz, jak o tym myślę, śmiać mi się chce. Jakie to miało znaczenie? Zachodziło tam jakieś potworne nieporozumienie. Matka stała w kolejce po wszystko, żeby zadbać o dom, i czekała na ojca, który godzinami przy alkoholu opowiadał o jakiejś Hesi czy Meli. Paranoja!

GALA: Słyszy pan czasem jakieś zarzuty ze strony synów?

M.K.: Nie, ale zdaję sobie sprawę, że oni mają to samo obciążenie, którego doświadczyłem. Oni nie mówią wprost. Trochę czasu mi zajęło, żeby do nich dotrzeć. Ale jedno nie ulega wątpliwości: mają kłopot, jaki ja miałem z moim ojcem. Muszą borykać się z nazwiskiem ojca. W pewnym momencie życia zdałem sobie sprawę, jak straszliwe jest to obciążenie.

GALA: Próbowali z panem o tym rozmawiać?

M.K.: Rozmawiając z nimi, więcej trzeba przeczuwać, niż można usłyszeć. Są samodzielnymi bytami. Sami borykają się z życiem i próbują sobie radzić z tym, co ich nęka. Nie skarżą się. Mnie najbardziej cieszy, że są blisko. To jest mój najprawdziwszy sukces. Nie zawsze tak było. I nie mogę powiedzieć, że już wszystko pojąłem. To wciąż jest dla mnie terapia.

GALA: Co pan przez to rozumie?

M.K.: Teraz rozmawiamy, a kiedyś po prostu zaspokajałem ich potrzeby. Ubrać, wyżywić, zadbać o edukację. Robiłem to i wydawało mi się, że wszystko jest w porządku. To się zmieniło. W naszych rozmowach nie ma już tematów tabu. Widzę, że nasza wspólna terapia postępuje. Ale to jest proces. Nie ma tak, że budzę się kiedyś rano i jestem innym człowiekiem. Dla mnie wielką nauką jest obserwacja Marka Koterskiego i jego syna. Trzeba przeżyć coś naprawdę głębokiego i dramatycznego, żeby tak się oczyścić, by słowo "kocham" przychodziło nam w prosty sposób. Mam świadomość, że w kontaktach z bliskimi cały czas meandruję. I mam wielkie poczucie straty, kiedy nie zdążam. Tak jak w przypadku moich rodziców, którym nie zdążyłem powiedzieć, że ich kocham. Z tego powodu cierpię.

GALA: Zdążył pan to powiedzieć synom?

M.K.: Powiedziałem i jestem bardzo szczęśliwy, że to nastąpiło. Cieszę się, że pewnych rzeczy już się nie wstydzę. Ale takie otwarcie niesie ze sobą koszty. Rachunek sumienia w takich sytuacjach musi być bolesny.

GALA: Ma pan ten rachunek za sobą?

M.K.: Myślę, że wciąż jestem w trakcie. Cały czas boli mnie ta zaniedbana sfera kontaktów z rodzicami. Poczucie winy własnej, ale i ich winy w stosunku do mnie. To jest nieustanna walka bokserska. Ważne jest, że w ogóle nauczyłem się rozmawiać z bliskimi. Musiałem się tego nauczyć, bo to jest droga do wyzwolenia.

GALA: Dla wielu ludzi takim wyzwoleniem był "Dzień świra", w którym zagrał pan główną rolę. Wiem, że pan mocno to odchorował.

M.K.: To prawda. "Dzień świra" był katharsis. I dla mnie, i jak się okazało, dla wielu innych. Ten film sprawił, że wielu ludzi nauczyło się przyznawać do słabości.

GALA: Pan się nauczył?

M.K.: Na pewno mnie to zmieniło. Pozbyłem się dyskomfortu w wielu moich kontaktach ze światem. Nauczyłem się dostrzegać i rozumieć ludzi, którzy kompletnie inaczej czują, inaczej myślą, są całkiem inaczej uwrażliwieni. Z wielu powodów. Bo się gdzie indziej urodzili. Bo są gorzej wykształceni. Bo są pod silnym wpływem wiary.

GALA: Dla pana wiara ma znaczenie?

M.K.: Kiedyś zapytałem wrażliwego i głęboko wierzącego kolegę, dlaczego nie jestem tą wiarą dotknięty. Odpowiedział: "Widocznie Najwyższy nie ma z tobą problemów". Strasznie mi się to spodobało i usprawiedliwiło. Nie do końca w to wierzę, ale doraźnie poprawiło mi to nastrój. Bo jeżeli jest tak, jak on mówi, Pan Bóg jest pomocny ludziom, którzy tej pomocy potrzebują. Być może z jego perspektywy ja pomocy nie wymagam. Chociaż może się myli. Bo im jestem starszy, tym bardziej szukam odpowiedzi na fundamentalne pytania. Dziś w nocy źle spałem. O wpół do siódmej usłyszałem dzwony pobliskiego kościoła wołające na mszę i pomyślałem z wielką sympatią o tym, że jest coś takiego jak duchowa dyscyplina wzywająca do modlitwy. A potem zacząłem myśleć, o co mógłbym się pomodlić.

GALA: Co pan wymyślił?

M.K.: Myślałem o tym, że człowiek rzadko jest odporny na ból, utratę, cierpienie. Rzadko umiemy się z tym skonfrontować. Przeważnie udajemy, że nas to nie dotyczy. Bardzo mało ludzi w sposób prosty, a przez to wzniosły przeżywa śmierć kogoś bliskiego. A to przecież nieodłączna część naszego życia. Już Seneka mówił: "Jak można bać się śmierci, skoro od chwili poczęcia do niej zmierzamy".

GALA: W Polsce ostatnio mierzyliśmy się ze śmiercią Papieża. Jak pan odbierał uroczystości, które towarzyszyły rocznicy?

M.K.: Nie cierpię obrzędów narodowych. W ogóle jak słyszę słowo "naród", uzewnętrzniam pewną niechęć. Źle reaguję na słowo "patriotyzm", a "nacjonalizm" jest mi kompletnie obcy. Co nie oznacza, że nie mam związku z miejscem, w którym przyszło mi żyć i które świadomie wybrałem do życia.

GALA: Myśli pan, że ta śmierć czegoś Polaków nauczyła?

M.K.: Absolutnie nic. To, co my objawiamy, to jedynie sentyment, poczucie żalu z powodu odejścia kogoś, komu udało się zajść wysoko. To polski syndrom posiadania swoich reprezentantów "gdzieś na świecie".

GALA: Kolejny nasz kompleks?

M.K.: Z patriotyzmem jest jak z wiarą. To są abstrakty, pojęcia, które nie mają ram. Każdy przeżywa je na swój sposób, a więc lepiej, by były intymne, bo wynikają z tego bolesne nieporozumienia. Znów żyjemy w oparach patriotyzmu i wiary. Nie rozumiem, skąd biorą się pretensje, że młodzi wyjeżdżają z kraju. Jak dadzą im pracę, to zostaną! To nie przypadek, że ludzie wykształceni czują się u nas lekceważeni, poniżani. Niech polityk fachowcowi nie mówi, jak ma być w banku, bo się na tym nie zna. Jak komisja złożona z bałwanów może zajmować stanowisko w sprawie fuzji banków?!

GALA: Co dla pana oznacza polskość?

M.K.: Prywatnie bardzo Polaków lubię. Ale w wydaniu takim, jak chcieliby tego politycy, nie znoszę. Nie mogę pogodzić się z naszym nihilizmem, bylejakością, ze skłonnością do nagłego chwytania się za ręce i szaleńczych zrywów patriotycznych. Nie cierpię tego zapalania świec i gaszenia świateł, gdy umrze Papież. Nie cierpię raptownego "poczujmy się razem". Jestem orędownikiem i wyznawcą indywiduum ludzkiego, z jego wnętrzem i autonomią. Na szczęście takie życie zapewnia mi mój zawód. Od ponad 20 lat wykonuję "zawód wolny", tak mam zapisane w papierach. Nie podlegam "etatyzmowi", nie wyobrażam sobie siebie jako człowieka ze stałą pensją, w jednym miejscu. Kiedy mam potrzebę, przemieszczam się, i to pozwala utrzymać harmonię. Ale jest coś, co mnie trzyma w ojczyźnie. Inni ludzie, którzy całkiem bezinteresownie uśmiechają się do mnie na ulicach. W tym uśmiechu zawarte jest ciepło, które wyczuwam. Wiem, że ten uśmiech nic ode mnie nie chce. Ale polskość mnie boli.

GALA: Czuje się pan upokorzony jako polski inteligent?

M.K.: Frustrujące jest to, że w towarzystwie, gdzie ludzie się nie znają, zaczynają się badać, zadając pytania o wyznanie polityczne. Tak jakbym zapytał pana, w jaki sposób uprawia pan seks z dziewczyną. To przecież nietaktowne. Moje poglądy polityczne to moja intymna sprawa. A dla obecnie rządzących jest to wyznacznik twojej uczciwości, prawości. Nie jestem w stanie tego zaakceptować. Co to znaczy? Że jeśli jestem prawicowcem, to wyrosną mi kły podczas jedzenia sałatki, a z kolei jeśli głosuję na lewicę, mam trąd i zarażam? Jest w tym jakaś małość i bylejakość. Nie dajemy sobie z tym rady jako naród. A to daje nam pretekst, by się napić. Ale pretekstem jest też sukces. Jak Mazowiecki zrobił "V" w Sejmie, to od razu z radości idę się napić, jak Małysz przeskoczył skocznię w Trondheim, to samo, jak Clinton powiedział: "Nic o was bez was", ja w rurę! Polak pije mocne alkohole i od razu przenosi się w świat baśni. Tam jest herosem, tam jest odpowiedzialny. Opowiada, jak wiele czasu poświęca synowi. Ale syn pamięta to inaczej. A im częściej o tym opowiadamy, tym bardziej w to wierzymy.

GALA: Uodpornił się pan na tę bylejakość?

M.K.: Zazdroszczę ludziom wrażliwości, którą nazywam prostą i której już dawno w sobie nie mam. Trudno jest mi ucieszyć się z grilla nad Zalewem Zegrzyńskim. Posmażymy kiełbaski, napijemy się piwka, będzie fajnie. Mnie to już kompletnie nie bawi. Także z tego powodu wypełnia mnie samotność. Od dłuższego czasu prowadzę ze sobą wewnętrzną rozmowę i nie mam optymistycznych refleksji. Zresztą nie tylko na temat narodu, ojczyzny.

GALA: Czy jest pan uczciwy w rozmowach ze sobą?

M.K.: Ktoś mi niedawno zarzucił, że jestem pyszny, argumentując, że swój zawód traktuję "z kopa". Mam świadomość, że pieniądze, popularność, pozycja społeczna, to wszystko, co daje ludziom aktorstwo, wcale nie wynika z zasług. Często świat układa to za nas. W wielu innych zawodach trzeba się naprawdę mocno natrudzić, by sobie na te przywileje zasłużyć. W aktorstwie nie zawsze. Być może jestem fałszywy. Bo aktorstwo dało mi wiele. Niektórzy wręcz widzą we mnie dziecko szczęścia. Jestem człowiekiem dobrze sytuowanym, pogodnym, spełnionym, z tą samą żoną, dziećmi...

GALA: ...poza tym jest pan dystrybutorem wina. Jakby na to nie spojrzeć, promuje pan konsumpcję alkoholu.

M.K.: Wino jest z człowiekiem od zarania i mu sprzyja. Nie jestem ortodoksem i mówię otwarcie, że nie wyobrażam sobie życia bez alkoholu. Wiem, że mówię o tym w kraju, który jest dotknięty problemem alkoholowym. "Sześć milionów ludzi w Polsce jest codziennie pijanych", mówią mi czasem. Wiem, ale nie ja jestem za to odpowiedzialny. Z tego powodu nie mam zamiaru ograniczać swoich potrzeb.

GALA: Pan jest człowiekiem popularnym, którego ludzie słuchają, ma pan na nich wpływ. Nie boi się pan odpowiedzialności?

M.K.: Wyróżniam wino spośród innych alkoholi. Bo wino się sączy, spędza się przy nim sporo czasu. Wino wymaga jakiejś opowieści. Tu nie chodzi o to, by się w trzy minuty przenieść w świat innej baśni. Wino służy intymnej rozmowie, jest nieagresywne. To nie tylko konsumpcja. To początek czegoś, co się może rozwinąć w dziesiątki tematów. Dla mnie zakłamaniem państwa jest to, że jednocześnie przypomina o wychowaniu w trzeźwości i pozwala na reklamy piwa. Przecież codzienne hektolitry piwa wylewają się na nas z telewizora. Dlaczego? Bo browary utrzymują sport. Polska to jest kraj, w którym absurd goni absurd.

GALA: Z wiekiem łatwiej przychodzi panu tolerowanie tych absurdów?

M.K.: To się wiąże z wiekiem, ale i statusem. Nie mam już w sobie zbyt wielu obaw. Państwo nie może mi nic zrobić. Przeciwnie. Wciąż znajduję przestrzenie, w których odnajduję się na nowo. Cieszę się, że nie muszę już nic robić z chęci zysku. Chwalę sobie lenistwo, którego nierzadko doświadczam. Lubię mieć czas.

GALA: Nie chce pan nic zmienić w życiu?

M.K.: Czas na rewolucję w moim życiu już minął. Teraz mam czas na konsumpcję. Konsumpcję zdrową, mądrą. Niestety, w pewnym wieku człowiek zdaje sobie sprawę, że kiedy staje się właścicielem pewnej świadomości, jest już za późno. Bo tak już w życiu bywa, że kiedy stać cię na drogi i szybki samochód, jesteś już na tyle stary, że dość zabawnie w tym aucie wyglądasz. Na szczęście natura wynagradza nam to pewnym dystansem. Starzejąc się, zyskujemy pewną sensowną perspektywę. Dopiero wtedy przestajemy się spieszyć, umiemy już smakować życie. Pewne rzeczy potrafimy nazwać i umieścić w swoim organizmie. Niestety, wtedy jesteśmy już dużo bliżej cienia, niż nam się jeszcze parę lat wcześniej wydawało.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji