Artykuły

Grudzień po Marcu

W polskiej kulturze i polityce miejsce tych, dla których formacyjnym przeżyciem był Marzec '68, zajmują ci, którzy dojrzewali w stanie wojennym. To potężna zmiana - pisze Tomasz Plata w Polityce.

Wygląda na to, że atmosfera stanu wojennego wróciła do nas na dobre. Widać to w polityce, widać również w kulturze. Do wojennej retoryki obozu rządzącego dostosowują się obrońcy demokracji. Dostrzeże to każdy, kto przyjrzy się ikonografii protestów z ostatniego półrocza. Wiele tu cytatów z lat 80. Zapalone białe świece - znak wśród protestujących wciąż niezmiernie popularny - to przecież dosłowny cytat z najmroczniejszych epizodów historii Polski "Jaruzelskiej", choćby z pogrzebu księdza Popiełuszki. Kto nie wierzy w pokrewieństwo tych motywów, niech wykona proste ćwiczenie: porówna zdjęcia z niedawnych opozycyjnych demonstracji w obronie sądów z cmentarnymi sekwencjami "Bez końca" Krzysztofa Kieślowskiego, bodaj najbardziej przejmującego zapisu doświadczenia stanu wojennego w polskim kinie. Kłopotem będzie odnalezienie nie podobieństw, lecz różnic. Co - biorąc pod uwagę skrajnie pesymistyczny ton filmu Kieślowskiego - mówi sporo o sytuacji, w której się znaleźliśmy.

Powidoki ze stanu wojennego wróciły z dużą intensywnością po samospaleniu Piotra Szczęsnego. Oczywiście to dramatyczne wydarzenie kazało pomyśleć przede wszystkim o podobnie straceńczym geście Ryszarda Siwca z 1968 r. Ale zarazem w niepokojący sposób zaktualizowało scenariusz znany z "Małej apokalipsy" Tadeusza Konwickiego (czy wybór miejsca samospalenia, u podnóża warszawskiego Pałacu Kultury, identyczny z wyborem podpowiedzianym bohaterowi powieści, mógł być w tej sytuacji przypadkowy?). "Małą apokalipsę" opublikowano oryginalnie w 1979 r. i najpierw traktowano jako rzecz o rozkładzie PRL w czasach schyłkowego Gierka. Czytano ją jednak intensywnie później, już w stanie wojennym, w kilkudziesięciu podziemnych wydaniach, jako wizyjną zapowiedź skrajnej dystopii lat 80. Może najlepiej ten związek książki Konwickiego z rzeczywistością stanu wojennego wydobył Andrzej Titkow w "Przechodniu", po części inscenizowanym (z fragmentami "Małej apokalipsy"), po części dokumentalnym filmie, w którym kazał pisarzowi spacerować po Warszawie połowy lat 80., między oficjalnymi pochodami a koncertem punkowego Tiltu.

Plac Centralny czy Defilad?

Wymowne, że do samobójczej śmierci Piotra Szczęsnego nawiązał w swoim najnowszym przedstawieniu Krystian Lupa. Zabieg reżysera jest subtelny, ale trudny do przeoczenia. Bohater spektaklu, wielogodzinnej inscenizacji "Procesu" Kafki, krąży po przerażających podziemiach sądu, przed którym ma stanąć, aż w końcu wychodzi na powierzchnię i widzi przed sobą (na filmowej projekcji) plac Defilad. Chwilę później ze sceny padają słowa o "samospaleniu na placu Centralnym". Okazuje się, że Kafkowski proces rozgrywa się tu i teraz. Lupa nie kryje własnych politycznych intencji. Umieszcza swe postaci w otoczeniu skrajnie im wrogim, konfrontuje je z nieprawością, a w konsekwencji komentuje naszą współczesność - jako świat w stanie etycznego upadku. W tym wymiarze wraca do stylu swoich - dzisiaj już niemal zapomnianych - wczesnych przedstawień.

Pouczające mogłoby okazać się zestawienie "Procesu" choćby z "Bezimiennym dziełem" Witkacego, wystawionym w krakowskim Starym Teatrze w 1982 r. Sam reżyser podpowiada to skojarzenie, podsuwając widzom kilka znaczących szczegółów (w "Procesie" wielokrotnie słyszymy "Libertango" Piazzoli, w "Bezimiennym dziele" na analogicznych zasadach wykorzystano łudząco podobną "Andalozę" Granadosa). Wedle relacji krytyków "konsekwentny katastrofizm Witkacego" służył Lupie na początku lat 80. do zdiagnozowania świadomości zbiorowej w sytuacji krańcowej zapaści. W finale "Bezimiennego dzieła" na tle wymieszanych kompozycji Maanamu i Maniera wypowiadano fragmenty Apokalipsy. Nic dziwnego, że spektakl interpretowano jako próbę uporania się z duchowymi konsekwencjami stanu wojennego. Teraz Lupa przywołuje tamte doświadczenia, jakby chciał powiedzieć: znów jest jak w stanie wojennym, reguły stanu wyjątkowego to znów nasza codzienność.

Ostatnie akordy Marca?

Lista dowodów potwierdzających, że stan wojenny wraca jako centralny temat polskiej kultury, wciąż rośnie. Wymieńmy szczególnie wymowny: zeszłoroczną nagrodę Nike dla "Żeby nie było śladów" Cezarego Łazarewicza. Ta opowieść o sprawie Grzegorza Przemyka pomyślana została jako dość tradycyjny reportaż historyczny. Autor w wywiadach deklarował, że nie miał ambicji większych niż rzetelne przedstawienie losów maturzysty zabitego przez milicję w 1983 r. oraz późniejszych matactw władzy. Książka trafiła jednak na rynek, gdy tempa nabierał proces rozmontowywania państwa prawa. I szybko zobaczono w niej aktualny komentarz polityczny. Znalazło to odbicie w werdykcie jury Nike, którego sugestia była jasna: mechanizmy z epoki Jaruzelskiego i Kiszczaka właśnie są na nowo uruchamiane, a książkę Łazarewicza czytać można jako aluzyjną opowieść o Polsce współczesnej.

Fakt, że naszą wyobraźnię zbiorową coraz intensywniej zaczyna określać wspomnienie stanu wojennego, warto zobaczyć w szerszej perspektywie. Bo jeżeli to stan wojenny staje się najżywiej wspominaną przez nas traumą z bliskiej przeszłości, to niejako z definicji zastępuje w tej roli inne doświadczenia. Bodaj w pierwszej kolejności: doświadczenie Marca '68. Rzecz wydaje się zrozumiała i całkowicie logiczna: czas wymusza zmianę pokoleniową. W miejsce tych, dla których inicjacyjnym przeżyciem był 1968 r., przychodzą ci, którzy wzrastali w okolicach 1981 r. Niby banał, ale w realiach polskiej kultury oznacza przeobrażenie o skali potężnego trzęsienia ziemi.

Bodaj nikt nie zabrał się dotychczas za porządny opis wpływu pokolenia '68 na polską kulturę ostatnich paru dekad. To temat do podjęcia, bo przecież ów wpływ był niebagatelny, wręcz dominujący. Ekskomandosi - zwłaszcza ze środowiska Adama Michnika, "Gazety Wyborczej" - nawet nie tyle ustalali kulturalne hierarchie, co umiejętnie animowali dyskusje wokół tematów, które uznawali za szczególnie istotne, uprzywilejowane. Co to były za tematy? W naturalny sposób najważniejsze dla ekskomandosów było to, co sami przeżyli, co mocno zapisało się w ich osobistym wspomnieniu. A więc przede wszystkim związany bezpośrednio z doświadczeniem Marca temat polskiego antysemityzmu.

Mówił o tym kiedyś Michał Cichy w ogłoszonej w "Europie" rozmowie z Cezarym Michalskim. W momencie publikacji (2009 r.) wywiad wywołał duży środowiskowy skandal. Nie bez podstaw. Cichy, przez lata ważny redaktor "Wyborczej", bezceremonialnie oceniał tam swoich dawnych przełożonych i współpracowników. Czytany dziś tekst okazuje się jednak dokumentem ciekawym, może jedyną w miarę trzeźwą wypowiedzią o związkach między wczesnym biograficznym doświadczeniem Adama Michnika czy Heleny Łuczywo a ich późniejszymi wyborami ideowymi. "Nie można się dziwić, że Michnik ciągle mentalnie jest w marcu 1968 roku - tłumaczył Cichy Michalskiemu. - Zdziwiłbym się, gdyby on był w stanie się od tego uwolnić. Trauma, której wtedy doznał, nie polegała na tym, że państwo komunistyczne wzięło się za komandosów. Polegała na tym, że państwo komunistyczne za pośrednictwem Mieczysława Moczara sięgnęło po kombatantów Armii Krajowej i zyskało sobie wśród nich autentyczne poparcie na glebie antysemityzmu. To jest przerażenie, które Michnika po dziś dzień nie opuściło".

Cichy opowiadał o swoim dawnym naczelnym z ironią, raczej niepotrzebną, bo przecież z marcowej traumy Michnika wzięły się najważniejsze dyskusje polskiej kultury po 1989 r. Bez będącego następstwem Marca silnego imperatywu rozliczenia się z polskim antysemityzmem trudno wyobrazić sobie debatę wokół sprawy Jedwabnego. A także sporo z tego, co w naszej kulturze współczesnej najcenniejsze. Bez zbudowanego przez Michnika i jego otoczenie kontekstu pewnie znacznie skromniejszy odzew towarzyszyłby tekstom Marii Janion, Zygmunta Baumana, Joanny Tokarskiej-Bakir, Grzegorza Niziołka czy Andrzeja Ledera, spektaklom Krzysztofa Warlikowskiego czy Mai Kleczewskiej, pracom Mirosława Bałki, obrazom i filmom Wilhelma Sasnala, wystawom Andy Rottenberg. Sam fakt, że wszystkie te niebagatelne postaci da się umieścić w jednym szeregu jako beneficjentów retoryki wypracowanej przez ekskomandosów, świadczy najlepiej o skuteczności i perswazyjnej sile tych ostatnich.

Dziś powinniśmy się spodziewać w polskiej kulturze poważnych ruchów tektonicznych. Wiele wskazuje, że niebawem o kształcie publicznej debaty w Polsce będą decydować osoby, dla których temat antysemicki nie jest już kwestią centralną ani nawet przedmiotem specjalnego zainteresowania. Wokół innych historycznych wydarzeń ukształtowała się ich wrażliwość. A dziś mają już dość zasobów, by stanąć do walki o rząd dusz. Cichy w rozmowie z Michalskim mówił o stosunku Michnika do pokolenia stanu wojennego: "Nadzieja, że Michnik uszanuje emocjonalne potrzeby młodszego pokolenia, była nierealna. A to z prostego powodu: nie może pokolenie młodsze stawiać warunków pokoleniu starszemu. Dlaczego? Bo jest z natury słabsze, ma mniej pieniędzy, mniej znajomych, mniej kontaktów. I w takim konflikcie oberwie". Wygląda na to, że po latach sytuacja w końcu się odwróciła. Teraz to młodsi, 40- i 50-letni, mają przewagę. Dlatego planowane na najbliższe tygodnie uroczystości, które mają towarzyszyć 50. rocznicy Marca (wiele będzie się działo m.in. w warszawskich teatrach, pisaliśmy o tym w POLITYCE 1), mogą okazać się dla ekskomandosów wydarzeniem dość gorzkim, być może ostatnim głośniejszym akordem w długiej i fascynującej karierze tej jednej z najważniejszych formacji polskiej kultury.

Jeżeli trauma pomarcowa zaowocowała szczególnym wyczuleniem na wszelkie przejawy polskiego antysemityzmu, to co przyniosła trauma 13 grudnia? Jaka była właściwie treść tamtego doświadczenia konfrontacji z wojskiem generała Jaruzelskiego? By znaleźć odpowiedź, warto wrócić do dzieł sztuki, które notowały coś z ówczesnego stanu zbiorowego ducha. Nie było tego nadmiernie dużo. Polska literatura nie wyprodukowała bodaj ani jednej znaczącej powieści, która stan wojenny brałaby za swój temat lub choćby tło akcji. W kinie mieliśmy kilka ciekawych prób zmierzenia się z problemem, poza wspomnianym "Bez końca" za filmy stanu wojennego mogły uchodzić "Chce mi się wyć" Jacka Skalskiego, "Życie wewnętrzne" Marka Koterskiego, "Zad wielkiego wieloryba" Mariusza Trelińskiego, "Koncert" Michała Tarkowskiego, "O-bi, o-ba. Koniec cywilizacji" Piotra Szulkina. Znamienne jednak, że obrazy te traktowano jako eksperymenty realizowane na marginesie głównego nurtu (przeważnie w niewielkim Studiu im. Irzykowskiego). Do historii teatru przeszedł bojkot aktorski, podczas którego duża część środowiska odmówiła występów w państwowej telewizji. Najwięksi reżyserzy siłowali się z aktualną sytuacją, ale ich spektakle przyjmowano kwaśno (przypadek "Antygony" w reż. Andrzeja Wajdy czy "Mordu w katedrze" w reż. Jerzego Jarockiego). Jeśli coś było warte zapamiętania, to przede wszystkim zrealizowane już w 1991 r. "Miasto liczy psie nosy" Jerzego Grzegorzewskiego oraz przedstawienia teatrów alternatywnych, przede wszystkim "Kartagina" i "Kolacja. Dobranoc" Akademii Ruchu. Żywe było środowisko sztuk wizualnych (malarstwo nowej ekspresji, rzeźba postmalarska, nowy polski barok, fenomen wystaw - których kuratorem był Janusz Bogucki - w przestrzeniach kościelnych) . Najżywsze - zjawisko nowej muzyki rockowej, szczególnie w odmianie punkowej i nowofalowej.

Stan beznadziei

Co widzimy, gdy wszystko to sobie dziś przypominamy? Oczywiście zapis poczucia beznadziei. Lata 80. w dziełach polskiej kultury to świat w upadku, niczym po wojnie atomowej (której zresztą powszechnie się wówczas spodziewano). Jak śpiewała Brygada Kryzys na najważniejszej płycie epoki: "I tak tu już nie ma nic/Do stracenia". Rozpoznanie społecznej atrofii prowadziło z kolei do gestów radykalnego buntu, według zasady: skoro rzeczywistość nie ma nam nic do zaoferowania, musimy przeciw niej zaprotestować, ostatecznie ją podważyć. Stan wojenny był w istocie momentem narodzin lokalnej odmiany kontrkultury, kultury antysystemowego sprzeciwu. Przy czym ów bunt nie niósł ze sobą żadnej nadziei, to nie był bunt w duchu kontrkultury hipisowskiej, bliżej mu było do punkowego okrzyku "No Future". W latach 80. ceniono zachowania nihilistyczne, autodestruktywne. Gdyby szukać obrazów, które pomogłyby nam uporządkować tamten czas, z jednej strony można by przywołać punków tańczących agresywne pogo pod sceną festiwalu w Jarocinie, z drugiej - prowokacyjnie - pozbawionego jakiegokolwiek celu mordercę z "Krótkiego filmu o zabijaniu" Krzysztofa Kieślowskiego.

Innymi słowy, lata 80. oznaczały kres utopii. Zwłaszcza utopii lewicowej. Historycy zastanawiają się, kiedy retoryka lewicowa, budowana po części przez partię rządzącą, po części przez rozmaitych marksistowskich rewizjonistów, utraciła w PRL autorytet języka sensownego i wiarygodnego. Czasem wskazywany jest 1968 r., rzadziej - 1976. Ale to chyba 13 grudnia 1981 r. był w tym przypadku zdarzeniem przełomowym. Dopiero w stanie wojennym tłumy na ulicach zaczęły protestować pod hasłem "Precz z komuną" - co było nie do pomyślenia nawet w okresie solidarnościowego karnawału. Dopiero stan wojenny uczynił antykomunizm zjawiskiem masowym, głęboko przez masy uwewnętrznionym i spontanicznie, wręcz odruchowo manifestowanym.

I to jest chyba najważniejszy ślad, jaki pozostał w tych, dla których stan wojenny okazał się wydarzeniem formacyjnym: impulsywny antykomunizm, uzupełniony przez rys anarchistyczny, trwałą antysystemową nieufność wobec instytucji. Ten typ wrażliwości zaczyna dziś w Polsce dominować. Najdobitniejsze potwierdzenie: kariera słowa "lewak" jako popularnej inwektywy. Lewica, choć w gruncie rzeczy nieobecna w życiu politycznym, wciąż wskazywana jest jako niezwykle niebezpieczny wróg - czy to na transparentach Marszu Niepodległości, czy to w deklaracjach prominentnych polityków szeroko rozumianej prawicy. Nie ma w tym względzie wielkiej różnicy między wypowiedziami Zbigniewa Ziobry, Grzegorza Schetyny, Pawła Kukiza czy Ryszarda Petru. Nawet jeśli nie każdy z nich ma w biografii kombatancką historię ze stanu wojennego, to wszyscy razem należą do jednej pokoleniowej grupy i posługują się zbliżonym zestawem wartości i pojęć, gdzie hasło "Precz z komuną" pozostaje czymś w rodzaju fundamentu.

Polska jest już zresztą we władzy generacji stanu wojennego w najbardziej dosłownym sensie. Premier Morawiecki to przecież jej wzorcowy reprezentant. Syn twórcy Solidarności Walczącej z komuną bił się na wrocławskich ulicach już jako nastolatek. Dziś nie zostawia wątpliwości, że wspomnienia z tamtego okresu nadal są dla niego ważne, gdy w retoryce antykomunistycznej opisuje proces polskiej transformacji czy uzasadnia konieczność demontażu instytucji prawa. Nie powinniśmy chyba mieć złudzeń, że jego i polityków mu podobnych przywiązanie do własnej traumy będzie mniej intensywne niż obsesje pokolenia poprzedniego.

Najpewniej zatem pamięć o stanie wojennym będzie do nas w najbliższym czasie wracać z dużą intensywnością w dwóch różnych ujęciach: jako opowieść o doznaniu skrajnego upodlenia w konfrontacji z przemocą władzy (jak u Lupy czy Łazarewicza) albo jako wspierająca obecnie rządzących (oraz ich bliższych i dalszych ideowych sojuszników) fantazmatyczna narracja antykomunistyczna. Rozsądek podpowiada, że tego drugiego będziemy mieć znacznie więcej.

**

TOMASZ PLATA

Autor jest dziekanem Wydziału Wiedzy o Teatrze Akademii Teatralnej w Warszawie. Redaktorem i kuratorem. Niedawno wydał książkę "Pośmiertne życie romantyzmu".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji