Artykuły

Emilia Komarnicka-Klynstra i Redbad Klynstra-Komarnicki. Wstęp do kosmosu

- To był nasz wspólny taniec, także w sensie metaforycznym. Wiele się dzięki niemu o sobie dowiedzieliśmy - o spektaklu Teatru TV pt. "Rio" opowiadają aktorzy Emilia Komarnicka-Klynstra i Redbad Klynstra-Komarnicki.

Piękną walentynkę przygotował pan dla żony, a pani pięknie ją zagrała. Taki był plan?

Redbad Klynstra-Kontarnicki: Raczej proces. Jak wielu artystów scenicznych, od kiedy zaczęliśmy być razem, stanęliśmy przed wyzwaniem, co zrobić, by nie spotykać się tylko wieczorami lub rano, gdy potem każde z nas musi iść do swojej pracy. Szybko zdaliśmy sobie sprawę, że jedynym rozwiązaniem, by móc zachować swoją drogę artystyczną i być razem, jest pracować razem.

Wbrew opinii, że wspólna praca, siłą rzeczy przenoszona na domowy grunt, nie służy związkom?

Emilia Komarnicka-Klynstra: Nasza praca rządzi się swoimi prawami i nie do końca jest tylko pracą. Bazuje na naszej pasji, więc tak czy inaczej przenika nasze życie. Teraz jesteśmy tylko jeszcze mocniej połączeni przez wspólne projekty.

Niedługo po tym, jak w sierpniu pojawiły się piękne zdjęcia ze ślubu, plotkarskie portale zaczęły donosić, że nie była pani zadowolona z podróży "tylko" do Azji. Kochający mąż wyznaczył więc trasę do "Rio" [na zdjęciu scena ze spektaklu]?

E.K.-K.: On mnie codziennie do "Rio" zabiera... Wspólnie jesteśmy nienasyceni podróżowaniem, a Azja to tylko przedsmak tego, co planujemy.

"Rio", o którym wspominamy, oferuje znacznie więcej, niż można by się spodziewać po sztuce wystawianej przed walentynkami.

E.K.-K.: Tak, zarówno w formie, jak i treści. Taką mieliśmy intencję. Bardzo lubię i szanuję połączenie muzyki z graniem dramatycznym. W Polsce ten gatunek jeszcze raczkuje. Cieszę się, że udało się go nam pokazać. A jeśli chodzi o treść, to niejako korzystając z walentynek, zwracamy szczególną uwagę na męsko-damską dynamikę pierwszego zauroczenia. Natomiast nas, nie tylko jako aktorów, interesował aspekt zakładania masek - jednego przed drugim; oraz moment ich zdejmowania, czyli zaprzestania gry, bo wszyscy, jak się okazuje, jesteśmy aktorami, tyle że bez napisanych tekstów.

W spektaklu zaskakujecie nie tylko fabularnymi woltami, a wraz z nimi zmianą relacji, jaka zachodzi między bohaterami. Mieszacie również konwencje i gatunki. Otrzymujemy m.in. teatr w teatrze i musicalowe aranżacje; gorącą sambę i zmysłowe tango. Dużo się dzieje.

E.K.-K.: Tekst Marka Kochana, który przeczytaliśmy na początku, opowiadał zamkniętą historię Pani i Pana. Nasza praca, głównie Redbada jako reżysera, i wspólna, zespołowa, doprowadziła do tego, że - próbując sobie odpowiedzieć na pytanie, czym jest Teatr TV - rozszerzyliśmy formę naszego przedstawienia.

R.K.-K.: Kiedy zaczęliśmy się wgryzać w ten tekst, sami byliśmy zaskoczeni, ile się otwiera energii w tym naszym współdziałaniu, jak ta forma zbiera nasze wcześniejsze doświadczenia, jak się rozwija i wypełnia. Ta praca to taki nasz ślub artystyczny.

Zwieńczony wspólnym tańcem? Kto kogo do niego porwał?

R.K.-K.: Nawzajem się porwaliśmy. Z różnych względów byłem zawsze tuż obok tej sfery aktorstwa, a Emilia w pełni się w niej odnalazła. Widziałem ją nie tylko w spektaklu "Niech no tylko zakwitną jabłonie" jej macierzystego Teatru Ateneum. Zawsze gdy tańczy i śpiewa, widzę człowieka spełnionego i szczęśliwego.

Eksplozja urody i seksapilu, np. w dynamicznej sambie, oczywiście dopełniała to spełnienie?

R.K.-K.: Kiedy Emilia tańczy i śpiewa, widzę przede wszystkim wolną duszę, ale chciałem też światu pokazać jej "oprawę". Dziwię się, że jeszcze nie błyszczy w Hollywoodzie.

Spojrzenie zakochanego mężczyzny - a w każdej minucie tego spektaklu je widać - bezcenne... Skoro jednak o Hollywood mowa, czy ktoś was filmowo inspirował?

R.K.-K.: Jest dwóch reżyserów, którzy temat relacji męsko-damskich w kółko i na różne sposoby przetwarzają: Woody Allen i Pedro Almodóvar. Natomiast Emilia jest zafascynowana tym, jak swoje bohaterki pokazuje Quentin Tarantino. Są zarazem niezwykle zmysłowe, kobiece, z drugiej strony zaś bardzo silne i stanowcze.

E.K.-K.: Tarantino... To rzeczywiście reżyser, u którego chciałabym zagrać, ale po doświadczeniu "Rio" mogę powiedzieć, że znalazłam swojego Tarantino. Chociaż początkowo się obawiałam: "Jak to? Mąż będzie mnie reżyserował!"; ta relacja okazała się fantastyczna.

A kto prowadził w tangu?

R.K.-K.: To był nasz wspólny taniec, także w sensie metaforycznym. Wiele się dzięki niemu o sobie dowiedzieliśmy.

Na przykład?

R.K.-K.: Według reguł to mężczyzna nadaje w tangu kierunek, a kobieta go wypełnia, ale my w XXI w. mamy wyzwanie polegające na tym, jak nie tracąc atrybutów, które określają naszą płeć, być partnerskim w życiu. Być partnerem znaczy, że te jakości, które nas ewidentnie różnią, mogą być wzajemnym dopełnieniem; że nikt nie jest nad nikim.

Dlatego zdecydował się pan przyjąć nazwisko żony?

R.K.-K.: Niektórzy się dziwili, że po ślubie dołączyłem nazwisko Emilii do swojego. Zrobiłem to z kilku powodów. Po tylu latach spędzonych w Polsce czuję się już Polakiem i chciałem dać temu wyraz, poza tym jestem dumny z nazwiska Komarnicki. W całości podpisuję się pod wartościami, które reprezentuje ta rodzina. Mam bardzo dobre kontakty z teściami, siostrą żony, szwagrem. To dla mnie ważne, że zyskałem tyle bliskich osób.

Bycie razem zaczęliście dość przewrotnie, można powiedzieć od końca, czyli "Małych zbrodni małżeńskich" Erica-Emmanuela Schmitta. Jak do nich doszło?

E.K.-K.: Już w 2008 r. mieliśmy wspólne sceny w serialu "Na dobre i na złe", ale mijaliśmy się w nich, czasem nawet się nie widząc, aż pewnego dnia pojawił się Kairos, o którym mówi jedna z piosenek naszego najnowszego spektaklu: grecki bożek szczęśliwego zbiegu okoliczności, i nagle, po sześciu latach pracy w jednej produkcji... zobaczyliśmy się!

I od razu przeszliście do "zbrodni"?

R.K.-K.: Potrzebne było nagłe zastępstwo i Emilia, w heroicznym czynie po dwóch próbach je zrealizowała, wchodząc do spektaklu, w którym jej udział stanowił 50 proc. Tempo realizacji zmusiło nas, by jak najszybciej się poznać i zacząć na sobie polegać.

E.K.-K.: Na scenie, zwłaszcza w sztuce dwójkowej, najważniejsze jest zaufanie.

R.K.-K.: Nasuwa się metafora, może nie najlepsza, gdy wciąż jeszcze gorący jest temat tragedii alpinistów, ale to trochę jak wspinaczka wysokogórska: mamy tylko siebie i pustą scenę. Dopiero po czasie uświadomiliśmy sobie, że to był moment, kiedy naprawdę dobrze się poznaliśmy i zobaczyliśmy, co możemy dla siebie wzajemnie oznaczać.

Na początek mocna konfrontacja, potem wędrówka po Polsce z projektem "Nienasyceni"...

R.K.-K: Wciąż jesteśmy w tej drodze. Do ludzi, którzy w różnych zakątkach kraju z pasją zmieniają świat wokół siebie. I dzielą się tą pasją z innymi.

E.K.-K.: To niezwykłe i bardzo rozwijające doświadczenie. Trzeci sezon "Nienasyconych" pojawi się w TVP Kultura już w marcu.

Wspólna droga, otwarcie na innych ludzi i ich pasje, doprowadziło was też do siebie. Czy zmieniło wasze postrzeganie miłości?

E.K.-K.: Jak tu niebanalnie mówić o miłości...

Może poprzez skojarzenia?

E.K.-K.: To siła tak wielka jak rzeka, która porywa każdego, kto odważy się do niej wejść. W tym nurcie trzeba się nauczyć pływać, każdego dnia i w każdej chwili doceniając, że zostało się zabranym.

Szeroka wizja. Z odległą perspektywą i zostawionymi w tyle "gromami z jasnego nieba", "strzałami w serce", "gorączką" i "tsunami"?

R.K.-K.: Gromy najsilniej odbiera się na początku. Mnie również się zdarzały, ale dopiero w tym spotkaniu - i dzięki temu, jak Emilia jest mocno osadzona w najgłębiej rozumianej i najbardziej pojemnej miłości - mogłem poczuć, czym jest ta miłość. Bo też jest tak, że bardzo wiele emocji podpinamy pod to słowo. Zakochanie, zauroczenie, fascynacja... Tymczasem takie emocje to dopiero wstęp do pewnego kosmosu. Tego nieskończenie wielkiego i tego w środku. Dla mnie miłość to coś, co pozwala być obecnym we wspólnym działaniu; gdy znika podwójne "ja", rozpuszcza się w coś większego. Coś, co jest zarazem wieczne i obecne tu i teraz.

Jak nowe życie? Internauci komentują zdjęcie z sesji zapowiadającej kolejny sezon "Nienasyconych". Pytają. Dacie teraz odpowiedź?

R.K.-K.: Raczej ogólną refleksję: piękne jest określenie "miłość ciałem się stała".

E.K.-K.: Ale też miłość to jedyna wartość, która, gdy się ją dzieli, mnoży się.

Macie świadomość, że z takim nastawieniem wobec siebie i świata staliście się przeciwwagą m.in. do celebryckiego duetu Rozenek-Majdan?

R.K.-K: Nie. Znam te nazwiska, ale nie bardzo wiem, o kogo chodzi. Nie śledzimy specjalnie mediów, chociaż dowiadujemy się, że nasze zdjęcia, wrzucane prywatnie, zaczęły funkcjonować w sieci.

E.K.-K: Stało się to stosunkowo niedawno. Każde z nas zawsze zajmowało się tylko swoim zawodem i tylko w tym zakresie byliśmy zainteresowani promocją konkretnych przedsięwzięć. Tak miało być i teraz, gdy jesteśmy razem. Jeśli coś się wymknęło, to nie z naszej decyzji. Ale jeżeli już tak się stało, to musimy to zaakceptować. Możemy jedynie mieć nadzieję, że ponieważ aktywnie nie współtworzymy tej naszej "bajki", to zainteresowanie niedługo minie, bo dla postronnych będzie za mało ekscytująco.

W internetowych komentarzach widać, że ludzie patrzą na was jak na kogoś, kto już wie, bo coś przeżył, zna wartość. Weszliście w ten związek mądrzejsi o wcześniejsze doświadczenia, gotowi na zbudowanie czegoś trwałego?

R.K.-K: Gotowi na przysięgę.

E.K.-K: I gotowi jej dotrzymać.

To dziś nie takie powszechne.

R.K.-K: Myślę, że już wychodzimy z ery jednorazówek. Stajemy się bardziej ekologiczni. Także na poziomie związków. I zataczamy koło jako społeczeństwo. Ludzie w wieku mojego brata, który ma lat 21, w uczuciowych relacjach bliżsi są pokoleniu naszych rodziców. Są długodystansowi.

E.K.-K: Nie nastawiają się na nieustający kasting, lecz na codzienną budowę. Bardziej są świadomi tego, że bogatsze od ulotnych zmysłowych doznań jest doświadczenie bliskości i więzi.

Czy pomocne okazują się dawne, być może odrzucone w czasie młodzieńczego buntu, wzorce? Jest w waszych rodzicach coś takiego, co teraz szczególnie mocno wraca?

R.K.-K.: Od mojego ojca na pewno wezmę to, że podążał za mną, dopóki nie byłem w stanie podążyć za nim, zainteresować się tym, co on ma do powiedzenia, jaki jest jego świat. Był bardzo skupiony na wyłapaniu tego, co mnie interesuje. Bez narzucania własnych opcji. Kiedy zafascynowała mnie sztuka iluzji, on zabierał mnie na takie warsztaty.

Otwierał przed panem różne drzwi?

R.K.-K: I inspirował. Jako późny student był dyrektorem kina studyjnego, więc moje dzieciństwo spędziłem w kinie. Tam zobaczyłem, jak różnorodny jest świat. To dzięki niemu odważyłem się wyjechać sam na studia aktorskie do Polski. On zawsze uparcie odkrywał świat po swojemu. I ja to od niego przejąłem.

R.K.-K: Wydaje mi się, że najważniejszą potrzebą dziecka jest miłość. Rodzice, ale też dziadkowie, odlali mnie z miłości, wypełnili mnie nią. Ta miłość pozwala mi iść przez życie w pełni, tak jak chcę, ze świadomością siebie, z potrzebą realizowania siebie. To jest we mnie dzięki nim i w naturalny sposób, tak myślę, zostanie przekazane dalej.

Co dziś znaczy dla was tytuł serialu, na którego planie się spotkaliście: "Na dobre i na złe"?

R.K.-K: To, czego uczę się w naszym wspólnym byciu, to złoty środek. Nie mylić z kompromisem. I złe, i dobre jest po coś.

E.K.-K: Jeśli się tego jednoznacznie nie ocenia, wszystko jest doświadczeniem. I zgodnie z przysięgą wchodzi się w nie wspólnie.

R.K.-K: "Na dobre" i "na złe" są jak wahnięcia, ale pośrodku wciąż jest wyraźna droga. I to ta droga jest najważniejsza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji