Artykuły

Mówimy mężczyznom, co już dalej nie przejdzie

- W naszym spektaklu, który niewątpliwie jest feministyczny, dotykamy m.in. mechanizmu "mansplainingu" - tego splotu władzy, protekcjonalizmu, seksualnego upokorzenia, z którego kobietom trudno się wydostać - mówi przed premierą Weronika Szczawińska, która reżyseruje "Genialną przyjaciółkę" we Wrocławskim Teatrze Współczesnym.

Weronika Szczawińska: - Tak. Dwa lata temu byłam w trakcie prób do "Orlanda", spektaklu dyplomowego na wrocławskiej PWST i kupiłam pierwszy tom jej tetralogii, "Genialną przyjaciółkę", żeby czytać w wolnym czasie, ale wsiąkłam w ten cykl od razu.

Porwała mnie nie tyle sama historia, ale to, jak Ferrante opisuje codzienność, te wszystkie kobiece wstydy, zakamarki umysłu i serca, w które spychamy wszystko, o czym nie chcemy głośno mówić. I to, jak te resztki, marginesy, konstytuują naszą tożsamość, ale też społeczeństwo, w którym żyjemy. Przemilczane, prześlepione, okazują się treścią naszego życia.

Porwała mnie ta lektura - po pierwszym pochłonęłam kolejne dwa tomy, a potem do maja z niecierpliwością czekałam na czwarty, który miał się dopiero ukazać. Popadłam w rodzaj uzależnienia, chciałam pobyć w tym świecie jak najdłużej.

Aspiracje, emancypacja, różnice klasowe, feminizm - to są słowa klucze, które otwierają nam tetralogię. Które z tych pojęć było dla pani najważniejsze?

- Chyba aspiracja i klasa. To są osie, wokół których kręcą się te cztery powieści. W klasie zawierają się też wątki feministyczne - to nie tylko bieda, wykluczenie, ale też bycie kobietą. Te aspekty działają mocniej niż sama fabuła - sprawiają, że Elena, bohaterka książki i naszego spektaklu, przygląda się wciąż na nowo swojemu życiu i zadaje sobie wciąż to samo pytanie: "Czy już zrealizowałam moje aspiracyjne fantazje?".

Ono z kolei staje się źródłem niekończącej się męki, bo nigdy nie osiąga docelowego modelu, rzeczywistość zawsze się w jakiś sposób na niej mści albo ona sama się potyka o swoje oczekiwania. Widzę w jej historii lekcję patrzenia na rzeczywistość, pozwalającą wyzbyć się myślenia w sztywnych ramach.

Ferrante tworzy bohaterkę, obdarzając jej parcie do góry po społecznej drabinie całą swoją sympatią, z drugiej jednak strony pokazując nonsens i niszczący mozół tej wspinaczki, która albo okazuje się drogą donikąd, albo nigdy się nie kończy. Już się nie jest tam, gdzie się było, a ten mityczny punkt dojścia wciąż się oddala. Czytam te książki jako wielki bunt przeciwko klasowemu usztywnianiu.

Obie role - Eleny i Lili - gra w pani spektaklu ta sama aktorka - Anna Kieca. Elena przy Lili wydaje się tą nudną, która cały czas się stara. Nie bała się pani tego?

- Przeciwnie. Ta nudność Eleny wydaje się porywającym zabiegiem Ferrante. Mam wrażenie, że pisarka wychwyciła mechanizm, któremu podlegają kobiety, które próbują coś osiągnąć. Muszą robić za dwie: wyrwać się ze środowiska, co już samo w sobie jest ogromnym wysiłkiem, a jednocześnie w nowym świecie udowadniać, że nie jest się tą gorszą. To czyni z Eleny żołnierza, który idzie przez życie zadaniowo, nie cieszy się nim, odhacza kolejne punkty. I czuje narastającą frustrację - odbija się od ludzi, którzy wydają się inspirujący. Widzi, że nie jest taka jak oni, że brakuje jej luzu, swobody, cieszenia się życiem.

Każda z nas czasem tak się czuje. I dlatego tu tkwi ważne spostrzeżenie Ferrante - nawet jeśli kobiety osiągają sukces, jego ceną jest rola swojej własnej wartowniczki, strażniczki.

Jaka to odkrywcza wizja społeczeństwa, które nawet jeśli pozwoli kobiecie się rozwinąć, to w zamian zrobi z niej nudziarę, kujonkę. Mechanizm wydaje się powszechny, ale przeczytałam o nim pierwszy raz właśnie w tetralogii Ferrante.

A co ten wyczarowany na scenie "italian dream" mówi o nas dzisiaj?

- Jest snem, fantazją, grubym puszczeniem oka do widowni. Wszystko jest tak straszliwie włoskie i tak straszliwie designerskie, że całkowicie umowne. Te wymarzone Włochy są sztafażem uniwersalnego marzenia o lepszym świecie, lepszym życiu. Ale na Polki czeka w naszym spektaklu dużo innych niespodzianek. Staraliśmy się wyakcentować te kobiece doświadczenia, które są rzadko opisywane i na scenie nie zyskują żadnej reprezentacji.

Na przykład?

- Zachowaliśmy wiele partii dotyczących seksu. Ferrante świadomie grając konwencją powieści formacyjnej, stawiając kobietę i artystkę w centrum, pokazuje ją nie jako obiekt, na który patrzy mężczyzna, ale rozgrywającą, która ma w ręku listę kochanków. Taki odwrócony spis cudzołożnic. Dużo jest tu bezpruderyjnego mówienia o erotycznej biografii. Dużo opisów seksu z kobiecej, pragmatycznej perspektywy, w której seks bywa niezgrabny, rzadko jest porywający, a na pewno nie zmitologizowany.

Dużo mówi się o dziewczęcym dojrzewaniu - w aspekcie fizycznym. O tym, jak odczuwa się ciało rozrastające się jak ciasto na pizzę, o pierwszym krwawieniu, którego brzydzą się chłopcy. Mocno postawiliśmy na doświadczenia cielesne. Mam wrażenie, że od czasu "Białego małżeństwa", kiedy Tadeusz Różewicz po raz pierwszy opisał miesiączkę w polskim dramacie, ta sprawa - reprezentacja kobiecego ciała w rodzimym teatrze - nie poszła zbytnio do przodu.

Oczywiście, na scenie pojawiały się nagie kobiece ciała w kontekście erotycznym, bywają tą erotyką straumatyzowane, bywają obiektami pożądania dla mężczyzn. My pokazujemy cielesność odartą z mitów, co może być dla widzów uwalniającym doświadczeniem. I opowiadamy o kobiecym zaćwiczeniu się w drodze do spełnienia, do sukcesu.

To wszystko współgra z dyskusjami, które obecnie się toczą wokół kobiecych kwestii?

- Jak najbardziej. I chodzi nie tylko o zerwanie ze wstydem, który wciąż towarzyszy kobiecej biologii. Dotykamy też tematu przemocy. U Ferrante jest jej sporo, także przemocy seksualnej. Dotykamy mechanizmu "mansplainingu", świetnie opisanego przez Rebekę Solnit w książce "Mężczyźni objaśniają nam świat" - tego splotu władzy, protekcjonalizmu, seksualnego upokorzenia, z którego kobietom trudno się wydostać.

To koresponduje z akcją #MeToo i jej polskimi konsekwencjami, silnie zauważalnymi w ostatnich miesiącach. I z tym momentem historycznym, kiedy my, kobiety, mówimy: pilnujcie się, to już dalej nie przejdzie.

Pani spektakl to opowieść feministyczna?

- Zdecydowanie. Ferrante bywa feministką drugiej fali, u której różnica między kobietami a mężczyznami jest silnie podkreślana. U nas jest trochę inaczej - to teatr, płeć można ograć na rozmaite sposoby, jesteśmy więc bliżej współczesnych dyskusji na te tematy. Podążamy jednak za tym, co u Ferrante oznacza kobieca perspektywa: to rodzaj społecznej empatii.

Ferrante nie usprawiedliwia mężczyzn stosujących przemoc, ale pokazuje, skąd się biorą. Znacząca jest scena nocy poślubnej Lili, gdzie jej świeżo poślubiony małżonek Stefano gwałci ją brutalnie. Ale autorka osadza tę scenę w szerszym kontekście, w którym cała kultura mówi mu, co ma zrobić, żeby udowodnić, że jest mężczyzną. Pokazuje, że przemoc nie bierze się znikąd, że stoi za nią ogromna praca, którą w złej sprawie wykonuje całe społeczeństwo.

Kim jest według pani Elena Ferrante?

- Eleną Ferrante, nowym typem kobiecej autorki, która otworzyła nas na opowieść o kobiecie wyzwalającej się z patriarchalnej kultury. Kiedy myślimy o Włoszech w kontekście kultury, przychodzą nam na myśl nazwiska Federico Fellini, Michelangelo Antonioniego, Alberto Moravii, rzadziej są to Elsa Morante, Franca Rame, Carla Lonzi. Ellena Ferrante jest zresztą rymem do pierwszej z nich, próbą zakorzenienia się w kobiecej tradycji włoskiej literatury.

Nie interesuje mnie, kim jest naprawdę. Podoba mi się gest autorki widmo, który kieruje nas nie ku fetyszyzowaniu indywidualizmu, ale w przeciwnym kierunku - ku wspólnemu doświadczeniu, które ktoś dla nas spisał.

A gdyby okazało się, że autorem "Genialnej przyjaciółki" jest jednak mężczyzna?

- To byłoby wspaniale, oznaczałoby, że jednak rozumiemy się nawzajem.

* Weronika Szczawińska, reżyserka, dramaturżka, kulturoznawczyni, tłumaczka. Laureatka m.in. Paszportu "Polityki" w 2014 roku. Dolnoślązacy pamiętają jej spektakle zrealizowane w Wałbrzychu ("Zemsta"), na wrocławskich scenach Akademii Sztuk Teatralnych ("Orlando") Teatru Współczesnego ("Niewidzialny chłopiec").

Sobotnia premiera "Genialnej przyjaciółki" we Wrocławskim Teatrze Współczesnym jest pierwszą polską adaptacją prozy Ferrante i jedną z pierwszych na świecie. W londyńskim Rose Theatre oklaskiwała ją publiczność w ubiegłym roku - spektakl trwał 5,5 godziny. Weronika Szczawińska, która jest reżyserką wrocławskiej wersji, swój ekstrakt z tetralogii szacuje na nieco ponad półtorej godziny.

Gorączka Ferrante

Milionowe nakłady książek, serial HBO, teatralne adaptacje, no i wycieczki wielbicieli Eleny i Lili, podążające śladami dwóch przyjaciółek wąskimi uliczkami neapolitańskiej dzielnicy Rione Luzzatti. Fenomen popularności włoskiej pisarki zyskał już nazwę - to "Ferrante fever", czyli "gorączka Ferrante".

Autorka wątki dotyczące feminizmu, nierówności klasowych, aspiracji kulturowych i emancypacji opakowuje w formę literatury popularnej, korzystając ze wzorca powieści formacyjnej. To sprawia, że jej książki łatwo na pierwszy rzut oka pomylić z niezbyt wymagającymi czytadłami. Ale to tylko pozór. Proza Eleny Ferrante znajduje czytelników na całym świecie, m.in. dlatego, że w centrum zainteresowania stawia kobietę, a jej doświadczenie i perspektywę opisuje w świeży sposób.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji