Artykuły

Brutalna lekcja

- Pięknie kiedyś powiedział Jerzy Stuhr, że wyłącznie od nas zależy, co jest chałturą i bylejakością, a co sztuką. Trzeba tylko wiedzieć, czego się chce - mówi ANNA CIEŚLAK, aktorka Teatru im. Słowackiego w Krakowie

Śnią Ci się brutalne sceny z "Masz na imię Justine"?

- Nie. Ale zdarza mi się przypominać sobie ten film, gdy jest mi źle.

Znajdujesz ulgę w historii o gwałconej i zmuszonej do prostytucji bohaterce?

- Może to dziwnie brzmi, ale mimo trudnej tematyki atmosfera pracy i spotkanie ze wspaniałymi ludźmi, którzy mnie wspierali, zdecydowały o dobrych wspomnieniach.

Mimo to nie zdarza Ci się zamykać oczu w czasie projekcji tego filmu?

- Zdarza. Są też sceny, przy których płaczę. Kiedy zobaczyłam "Masz na imię Justine" po raz pierwszy, poryczałam się jak bóbr. Reżyser Franco de Pena dbał, by rozładowywać emocje towarzyszące szczególnie drastycznym scenom - na planie były one aktorskimi zadaniami, bardzo trudnymi, ale nieobciążającymi psychicznie. Tymczasem na ekranie, ułożone w całość, robią przejmujące wrażenie.

Bałaś się tej roli?

- Czytając scenariusz, myślałam: nie dam rady. Tuż po szkole teatralnej takie zadanie? A jednak postanowiłam wejść w tę przygodę. Na całego. Najlepiej, jak potrafię.

Dlaczego nazywasz rolę Marioli "przygodą"?

- Podeszłam do niej w ten sposób na początku. Z czasem uświadomiłam sobie, że nie jest to tylko zawodowe doświadczenie, ale historia, która mogła być czyjąś tragedią. Dlatego ciąży na nas taka odpowiedzialność. I za jakość filmu, i za jego wymowę.

Czy ma to być przestroga dla naiwnych dziewczyn?

- Także dla ich rodziców, którym nie starcza wyobraźni i czujności. Po specjalnych pokazach zainteresowali się nim nauczyciele liceów i gimnazjów. Po jednym z pokazów dwie szesnastolatki uświadomiły mi coś bardzo ważnego: Właśnie teraz, po otworzeniu granic, problem poruszany w "Masz na imię Justine" stał się szczególnie aktualny.

Film jest drastyczny i brutalny. Co na to bliscy?

- Film widziała siostra. Tata zobaczy go w Krakowie, gdzie teraz mieszkam, a mama powiedziała, że musi dojrzeć do tego, by pójść sama do kina w Szczecinie, skąd pochodzę.

Najwyraźniej mama wciąż nie poradziła sobie z Twoją rolą, a jak Ty radziłaś sobie z jej budowaniem na planie?

- Ostateczny kształt postaci jest efektem współpracy z reżyserem i zarazem scenarzystą Franco de Pena - wielu godzin spędzonych na przygotowaniu scen i często burzliwych dyskusjach. Ogromnie cenna okazała się też obecność na planie operatora Arka Tomiaka, dyskretnie, a jednocześnie wnikliwie rejestrującego filmowe zdarzenia. Pomogła mi również realistyczna charakteryzacja Marcina Rodaka - żaden siniak nie był prawdziwy.

Wykładowcy z krakowskiej szkoły teatralnej, którą ukończyłaś, wybitni aktorzy sceny, bardzo powoli przekonują się do serialowych produkcji. A co Ty o nich sądzisz?

- Na ekranie debiutowałam w "Glinie" Władysława Pasikowskiego. Grałam córkę głównego bohatera, w którego wcielał się Jerzy Radziwiłowicz. Na planie spotkałam też Maćka Stuhra i Ewę Telegę. To były niezwykle cenne doświadczenia, więc o serialach mam dobre zdanie. Pięknie kiedyś powiedział Jerzy Stuhr, że wyłącznie od nas zależy, co jest chałturą i bylejakością, a co sztuką. Trzeba tylko wiedzieć, czego się chce.

Czego Ty chcesz?

- Zdobywać coraz więcej doświadczeń i szlifować warsztat, bo wciąż jeszcze niewiele umiem. Każdemu wyjściu na scenę towarzyszy lęk - co mogę ludziom, którzy przyszli do teatru, zaoferować, jak najlepiej im to przekazać?

Przed kamerą mniej się boisz niż na scenie?

- Mam szczęście spotykać ludzi, od których wiele się uczę. Dużo wyniosłam z filmu "Karol - historia człowieka, który został papieżem", choć zagrałam tam jedynie epizod - żydowską koleżankę głównego bohatera. Wiele dały mi spotkania z reżyserką serialu "Egzamin z życia" Teresą Kotlarczyk. Miałyśmy niełatwe zadanie - obronić relację, która w Polsce wciąż nie jest akceptowana - udanego związku starszego mężczyzny z dużo młodszą kobietą.

Miłość Joasi nie wytrzymała próby czasu. Czy dlatego zniknęłaś z serialu?

- Nie. Po prostu przygotowuję się do nowej premiery - "Pułapki" Tadeusza Różewicza w rodzimym Teatrze Słowackiego w Krakowie. A potem, wreszcie, chciałabym mieć prawdziwe wakacje.

Na zdjeciu: Anna Cieślak w filmie "Masz na imię Justine".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji