Artykuły

Historia pewnej rodziny

Tak łatwo byłoby najnowszą premierę Teatru Polskiego wrzucić do szufladek z napisem „bełkot”, „bezsens”, „nie wiadomo o co chodzi i w ogóle to za długie”. Zespół pod wodzą Eweliny Marciniak nie ułatwia widzom zadania. Na Odysa (premiera odbyła się w Teatrze Polskim w ten weekend) można patrzeć z fascynacją lub zniechęceniem.

Reżyserka Ewelina Marciniak zasłynęła m.in. dzięki Amatorkom Elfriede Jelinek w gdańskim Teatrze Wybrzeże czy wystawionej w Teatrze Śląskim w Katowicach Morfinie na podstawie głośnej powieści Szczepana Twardocha. To m.in. ten spektakl przyniósł reżyserce w 2016 r. Paszport „Polityki”. Najgłośniejszą jej realizacją jest Śmierć i dziewczyna z Teatru Polskiego we Wrocławiu, którą Marciniak wróciła do prozy Jelinek. Zatrudniła m.in. aktorów porno, co wywołało protesty środowisk prawicowych.

Jaki jest jej poznański spektakl? To estetyczno-intelektualna łamigłówka, która w ogóle może nie mieć rozwiązania.

Odys, wyznawca nowego porządku

Marcin Cecko już po raz drugi przepisuje Odyseję – za pierwszym razem robił to w Opolu, spektakl reżyserował, wtedy jeszcze nie tak znany, Krzysztof Garbaczewski. Porównanie obu tych tekstów byłoby interesujące, jednak nie czas i nie miejsce na to. W Poznaniu historia powrotu Odysa do Itaki funkcjonuje na kilku różnych poziomach.

Po pierwsze w znanej (mniej lub bardziej) warstwie mitycznej: Odys, wojna trojańska, Penelopa, zalotnicy, Telemach. Drugi poziom to historia rodziny — niepełnej, poranionej nieobecnością ojca i męża. Trzeci wątek, najbardziej intrygujący, to wpleciona w to wszystko historia polskiej transformacji ustrojowej, rozumianej tutaj w sposób zupełnie inny niż dotychczas było to pokazywane w teatrach. Zazwyczaj na scenę wjeżdżały jakieś siermiężne symbole polskich przemian, wprowadzany był kontekst polityczno-historyczny (Solidarność, Wałęsa, Mazowiecki, Balcerowicz i tym podobne).

Tutaj tego w ogóle nie ma Odys jest co prawda wyznawcą nowego, kapitalistycznego porządku, oddzielania grubą kreską przeszłości od teraźniejszości, biednych od bogatych, niezłomnych od zdrajców, ale nie wiadomo właściwie, czy zajmuje jakieś stanowisko, czy był w „Solidarności” i na jakiej właściwie wojnie walczył. Nie widać wcale tej wielkiej polityki w sensie historycznym, raczej jest ta w skali „mikro”. Żadnych przemów i dywagacji na temat zmiany ustroju czy gospodarki, raczej życiowe konkrety. Zalotnicy nie próbują posiąść Penelopy, raczej sprzedać jej tanie podróbki w ramach kolejnego „biznesu”. Telemach nie będzie budował nowego, wspaniałego świata, ponieważ się nie załapał na odpowiedni moment — wyląduje gdzieś na marginesie, na kasie lub w barze. Synowie nie spełnią nadziei ojców, ojcowie będą udawać, że nie widzą kompromitacji nowego systemu. A matki, jak zawsze, zostaną same.

Tak wiele zostało spartaczone?

Lata dziewięćdziesiąte to okres podlegający dziś różnego rodzaju mityzacjom. Jednych kusi estetyka najntisów, inni przyglądają się temu momentowi, w którym wszystko było możliwe i tak wiele zostało spartaczone. Marcina Cecko interesują te lata przede wszystkim jako moment „pomiędzy”, ta dziwna wyrwa, kiedy wydawało się, że historia się już skończyła, kiedy jeszcze nie do końca było wiadomo, jak będzie, ale już zaczynało się dostrzegać pierwsze rysy. Jednocześnie, nie jest to w żadnym razie satyra polityczna lub dramat realistyczny. Również w warstwie wizualnej: próżno szukać w scenografii Aleksandry Wasilkowskiej jakichś odniesień do transformacji (może jedynie w postaciach zalotników granych wdzięcznie przez Piotra B. Dąbrowskiego i Konrada Cichonia). Choć pokusa pewnie była duża: te cudowne białe skarpetki z frotty, niedopasowane garnitury… A tutaj kostiumy raczej bliższe wyobrażeniom antycznym, utrzymane w cielistych kolorach. I scenografia przedstawiająca dom, wykuty w skale, z którego wyrastają części ciała. „Dom to człowiek i drugi człowiek i to, co pomiędzy nimi” – mówi w pewnym momencie najstarsza Penelopa (Teresa Kwiatkowska). Tutaj dom pozbawiony wzajemnych relacji zmienia się w pustą, dziwną grotę lub zdezelowane ciało, w którym żadna z części nie pasuje do siebie.

Jesteśmy przykładem nieudanej adaptacji

Chyba właśnie niedopasowanie to słowo-klucz do tego dziwnego spektaklu. Niedopasowana jest rodzina Odysa, po powrocie ojca. Niedopasowana jest także Polska, zapatrzona w zachodnie wzorce. „Jesteśmy doskonałym przykładem adaptacji” – śpiewa w finale Telemach. Adaptacji niekoniecznie udanej, w której nie wszystkie sensy udało się przełożyć na nowe struktury.

Niedopasowane zresztą wydają się jeszcze inne elementy spektaklu, ale to już niekoniecznie świadomy zabieg. Pewnych scen, podsuwanych tropów, poetyckich łamigłówek jest tu trochę za wiele. Niepotrzebne w gruncie rzeczy są także interakcje z widownią, ale one chyba miały co innego na celu.

Część prób do spektaklu była otwarta, odbywały się konsultacje z widzami, którzy pod okiem pedagoga teatru Sebastiana Świądra stworzyli nawet „Dekalog widza dla artystów teatru, którzy chcą włączyć publiczność do swoich działań”. To z pewnością było wspaniałe doświadczenie i świetnie, że publiczność została potraktowana podmiotowo (piszę bez cienia ironii). A zarazem, wszystkich tych interakcji w spektaklu mogłoby nie być i nic by się właściwie nie stało.

Ta nagość jest po coś

Aktorzy grają bardzo dobrze, nie gubią się w skomplikowanej frazie tekstu, dodają głębi i liryzmu wielu sytuacjom — jak choćby w pięknie zagranej przez Pawła Siwiaka i Teresę Kwiatkowską scenie powrotu Odysa do Penelopy.

Cieszę się, że wreszcie więcej swoich możliwości miała okazję pokazać Monika Roszko, która udowodniła już wielokrotnie, że potrafi doskonale dostroić się do formy poszczególnych spektakli, ale rzadko było widać jej indywidualność aktorską. Tutaj Roszko pokazuje, na co ją stać i tylko czekam, żeby zobaczyć więcej. Podobnie jak na dokonania Piotra Nerlewskiego, występującego gościnnie w roli Laertesa (ojca Odysa), subtelnie rozpierającego rolę między parodią a powagą. O Joannie Droździe nie ma co pisać, to trzeba zobaczyć.

Kontrowersje mogą wywołać sceny, w których aktorzy grają na scenie nago. Niepotrzebnie — nagość jest tutaj odwołaniem do antyku, w kilku momentach podkreśla emocjonalne obnażenie bohaterów, ma uzasadnienie w sytuacjach (jak w próbie erotycznego zbliżenia między Penelopą a Odysem), a czasem po prostu piękno nagiego ciała tworzy pełniejszy kompozycyjnie i artystycznie obraz sceniczny.

W żadnym momencie tego spektaklu nagość nie jest wulgarna, ani nie służy wywołaniu podniecenia seksualnego (co jest celem pornografii). Aktorzy są dorośli i się na to zgodzili, a spektakl jest dla widzów od 18. roku życia.

Piękna wizualnie opowieść

Muzykę na żywo i rolę Telemacha odtwarza Grzegorz Dowgiałło, niewidomy muzyk i aktor, z którym Marciniak współpracowała już przy wrocławskim Gałganie. Dowgiałło nie tylko doskonale śpiewa i gra (zarówno na różnych instrumentach, jak i po prostu, aktorsko), ale ma także bardzo celne poczucie humoru, które odejmuje temu spektaklowi wiele patosu.

Znajdą się oczywiście tacy, którzy powiedzą, że to bez sensu i szkoda czasu. A jednak mam wrażenie, że warto, choćby dlatego, że to piękna wizualnie (przede wszystkim za sprawą świateł Piotra Nykowskiego) opowieść, która zostaje w głowie na dłużej. I zastanawia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji