Artykuły

Adolf Weltschek: Teatr dla każdego

- Jesteśmy jedynym teatrem, który ma ofertę dla trzylatków i dla 10-, 15-, 20-latków, ale i dla 70-latków. W Grotesce zawsze funkcjonowała wielopokoleniowość - mówi Adolf Weltschek, reżyser i dyrektor Teatru Groteska w Krakowie.

Kto tak nazwał pański teatr? To dobry szyld dla placówki kulturalnej?

- Autorami nazwy są ojcowie założyciele Groteski, małżeństwo Zofia i Władysław Jaremowie. Nie mogło być inaczej, skoro głównymi scenografami teatru byli malarz Kazimierz Mikulski oraz Lidia i Jerzy Skarżyńscy. To było wówczas środowisko postępowej, lub jak ktoś woli "rewizjonistycznej", inteligencji krakowskiej skupionej wokół tygodnika "Przekrój". Ci twórcy przeciwstawiali się w działaniach artystycznych socrealizmowi. Groteska w tamtych czasach znaczyła pewien opór, była próbą realizowania alternatywnego świata wyobraźni wobec panoszącego się wulgarnego realizmu i socrealizmu. To przeciwstawianie się głównemu nurtowi życia kulturalnego także dziś jest fundamentem teatru, który realizujemy. Odżegnujemy się od natrętnej publicystyki, wolimy uniwersalizm i teatralną metaforę. Stawiamy na budzenie w widzach wyobraźni i tęsknoty za klasycznie rozumianym pięknem. Coraz częściej wraca do mnie pytanie, czy nie zastrzec nazwy naszego teatru.

Poważnie?

- W mediach co rusz pada słowo groteska, czy to w odniesieniu do prac Sejmu, decyzji rządu, czy wypowiedzi polityków. Z jednej strony, robią nam bezpłatną reklamę, poprawiając rozpoznawalność marki, z drugiej - to denerwujące, że nasza nazwa jest nadużywana, a nawet trywializowana.

Jest pan związany z Groteską już 20 lat. Czy pańska wizja teatru zmieniła się w tym okresie?

- Żyjemy trochę w rozdwojeniu jaźni, bo mamy scenę dla dzieci i młodzieży oraz dla dorosłych. W tym pierwszym przypadku jestem jak dinozaur, niezmienny od wieków ostaniec i uważam, że nowym pokoleniom należy w przystępny sposób przybliżać teksty z naszego kręgu kulturowego, np. baśnie braci Grimm czy Charles'a Perraulta. Tych opowieści nie należy odrzucać, bo zaspokajają fundamentalne potrzeby poczucia bezpieczeństwa, sprawiedliwości i nadziei.

Jest pan więc tradycjonalistą.

- My przecież także wzrastaliśmy w towarzystwie Czerwonych Kapturków, Kopciuszków i Brzydkich Kaczątek. Nie ma powodu, byśmy nie mieli utrzymywać ciągłości pokoleniowej poprzez przekazywanie tych historii. Tym bardziej że miejsc, gdzie tego typu repertuar jest prezentowany, mamy coraz mniej - nie tylko w Krakowie. Jak źrenicy oka pilnuję klasycznej tradycji dziecięcej, starając się nadążać w sferze inscenizacji za życiem i szaleństwem dnia bieżącego, ale dbając, by księżniczka na ziarnku grochu nie została np. kosmonautką i nie była interpretowana przez Freuda. Liczy się przede wszystkim dobrze opowiedziana narracja.

A w przypadku dorosłych?

- Tu staramy się być wierni ojcom założycielom. Mamy "Kandyda", "Mistrza i Małgorzatę", "Balladynę". Teksty te, groteskowe z punktu widzenia gatunkowego, staramy się pokazywać wiernie, zgodnie z ich duchem i czasami, w których powstawały. Widzowie nie zobaczą więc u nas akcji tych utworów rozgrywanej w basenie czy w toalecie. Teatr jest sztuką dialogu, twórcy muszą rozmawiać z tekstem, by osiągnąć skutek, czyli nawiązać dialog z widownią. Uważam, że zbyt dalekie ingerencje w inscenizowane w teatrze teksty są nieuprawnione. Podejrzewam, że ci, którzy dokonują takich "demolek" cudzej własności intelektualnej, protestowaliby hałaśliwie, gdyby coś podobnego spotkało ich dokonania. W teatrze jestem zwolennikiem uniwersum, prezentowania spraw istotnych z punktu widzenia naszej egzystencji. Staram się być wierny XIX-wiecznej roli sztuki i inteligencji.

Ale ludziom niekiedy podobają się różne dziwactwa i transformacje...

- ...które niczego nie rozwiązują i w niczym nie pomagają, poza krótkotrwałym uczuciem niewielkiego zadowolenia. Natomiast konsekwencją powierzchowności i łatwości jest narastanie kryzysu kulturowego, za którym zawsze postępuje kryzys cywilizacyjny. Upadek zaczyna się od rozmiękczania norm estetycznych. Potem błyskawicznie następuje zanik norm etycznych i zwykłej, szarej, codziennej rzetelności kupieckiej. A bez nich zbiorowość nie może normalnie funkcjonować. Czego już zaczynamy boleśnie doświadczać.

Co to znaczy scena dla każdego?

- Jesteśmy jedynym teatrem, który ma ofertę dla trzylatków i dla 10-, 15-, 20-latków, ale i dla 70-latków. W Grotesce zawsze funkcjonowała wielopokoleniowość. To trochę dziwna scena, bo z jednej strony operujemy lalkami różnej wielkości, od 20 cm do 30 m, jak podczas Wielkiej Parady Smoków, a z drugiej to właśnie u nas odbywały się prapremiery dramatów Sławomira Mrożka. Natomiast od strony materialnej nasza przyszłość rysuje się nie najgorzej, bo po wieloletnim remoncie z dosyć zgrzebnej rzeczywistości właśnie teraz wkroczyliśmy w wiek XXI. Mamy wreszcie wentylację, wygodne fotele i infrastrukturę techniczną na zadowalającym poziomie.

Będzie można poszaleć? Polecicie w kosmos?

- Na ile pozwolą warunki techniczne. Sukces odniósł już spektakl "Dzienniki gwiazdowe" Stanisława Lema.

Mieliście kontakt z autorem?

- Przy poprzednim przedstawieniu, "Bajkach robotów", miałem to szczęście, że autor mnie przyjął w swoim gabinecie. Okazał się niezwykle serdecznym i ciekawym świata rozmówcą. Myślę, że Lem byłby zadowolony ze znakomitej adaptacji podróży Tichego przygotowanej przez Małgorzatę Zwolińską. Zwolińska pozostała wierna sarkazmowi Lema. Skupiła się na wydobyciu niczym nieuzasadnionej pychy rodzaju ludzkiego. Autorce adaptacji udało się zachować Lemowskie poczucie humoru. Może ten właśnie dystans sprawia, że odbiór spektaklu jest znakomity. Gimnazjaliści na popołudniowych przedstawieniach zostają wprost zassani przez świat Lemowskich wyobrażeń. Dorośli zresztą też.

Jako teatralnemu tradycjonaliście musiało chyba panu odbić się czkawką mianowanie Jana Klaty dyrektorem Narodowego Starego Teatru. Czy ten twórca wniósł coś istotnego do krajobrazu kulturalnego miasta?

- Z pewnością osobowość Jana Klaty odcisnęła się na krakowskim środowisku teatralnym. Miałem dosyć sceptyczny stosunek do tej nominacji, bo uważam, że teatr narodowy powinien być jak Sevres pod Paryżem punktem odniesienia dla innych, a Klata ze swoim programem niekoniecznie, według mnie, to gwarantował. Jeśli jest prawdą, że wypowiadając się publicznie, stwierdził, że warsztat dla zawodowego aktora jest obelgą, to potwierdził tylko moje rozterki związane z jego byłym już dyrektorowaniem.

Co dobrego mógłby pan powiedzieć o prezydencie Krakowa Jacku Majchrowskim? Ma godnego siebie konkurenta w wyborach samorządowych?

- To wróżenie z fusów, tym bardziej że on sam jeszcze się nie wypowiedział, czy będzie kandydować. Gdyby ktoś z nim wygrał w Krakowie, dopiero po owocach można by poznać, czy był jego godnym następcą. Z punktu widzenia długofalowego interesu kultury i mieszkańców prof. Majchrowski jest idealnym partnerem i prezydentem miasta, wiedzącym, że kultura jest jednym z tych narzędzi, które mają wpływ na poziom cywilizacyjny, na budowanie świadomości i tożsamości. Jedną z podstawowych zalet kadencji obecnego prezydenta była przewidywalność i dotrzymywanie obietnic.

Czy jako Kawaler Orderu Uśmiechu jest pan żartownisiem i humorystą?

- W wypadku tego orderu chodzi raczej o rodzaj empatii i otwarcia na innych. Order jest przyznawany przez dzieci, ale chodzi nie tylko o nie. Raczej o fundamentalne działania symbolizowane przez coś głębszego i szerszego niż sam uśmiech.

Mimo to "Gazeta Krakowska" napisała: "Jest łagodnym szefem, dlatego tak często krzyczy i klnie". Też mi łagodność.

- Kiedy 18 lat temu decydowałem się na dyrektorowanie, miałem o swojej pracy dosyć klarowne wyobrażenie. Rozumiałem to jako reżyserowanie trochę większego przedstawienia niż normalnie w praktyce reżyserskiej. Nie przypuszczałem jednak, że stres jest często dużo większy niż przy aktywności scenicznej. Jedno jest pewne - ani w jednym, ani w drugim przypadku nie da się uciec od jednoosobowej odpowiedzialności. Jestem zdeterminowany do kierowania teatrem, o którym wiem, że niekoniecznie lubi demokrację. Wiem, że moje założenia wiążące się z realizowaniem naczelnego zadania mogą budzić kontrowersje i niezadowolenie. Jednak dopóki publiczność akceptuje mój program, mogę czasami krzyknąć, a nawet zakląć, co wydaje mi się w wielu teatralnych sytuacjach zdrowym, jeśli nie jedynym, działaniem socjotechnicznym.

A może powód jest taki, że jako interdyscyplinarny człowiek teatru za dużo pan wie? Przecież wiele rzeczy mógłby pan zrobić samemu.

- Do pewnego stopnia mógłbym sobie poradzić bez innych, ale nie wyobrażam sobie funkcjonowania teatru bez grona doświadczonych współpracowników. Trudno sobie wyobrazić obecny etap istnienia Groteski bez dokonań Małgorzaty Zwolińskiej jako scenografa, adaptatora i pomysłodawcy naszych działań. Anna Kluza, Jacek Stankiewicz, Zuzanna Głowacka, Maria Hodur, Krzysztof Rzepecki, Urszula Pabian to osoby z zaplecza administracyjno-technicznego, bez których działanie z taką intensywnością nie byłoby możliwe. Oczywiście fakt, że zaczynałem pracę w Teatrze STU od funkcji magazyniera sprzętu oświetleniowego i żadnej roboty się nie lękam, wiele rzeczy w prowadzeniu teatru ułatwia. Co tu dużo mówić - 110 tys. sprzedanych biletów w poprzednim roku i frekwencja wynosząca 90% cieszą chyba wszystkich i świadczą za nas wszystkich.

I jest jeszcze parada smoków, coś jak dawny pochód pierwszomajowy.

- To coś lepszego, bo do naszych pochodów nikogo nie musimy nakłaniać siłą. Przedsięwzięcie realizujemy od 17 lat jako swego rodzaju działanie promocyjne dla Krakowa, bo w końcu Smok Wawelski ucieleśnia mit założycielski miasta. Zajmujemy wtedy najbardziej eksponowane przestrzenie, takie jak Rynek i Wawel, a wieczorne widowisko na Wiśle, którą smoki płyną na barkach, ogląda 50-60 tys. ludzi. W samej paradzie dziennej idzie średnio 3 tys. osób, a samych dzieci jest 1,5 tys.

To propozycja teatralna i ludyczna czy polityczna?

- Chodzi tu również o udział obywateli, a wiemy, że parada jest

oczkiem w głowie rodzinnych gremiów, które wraz z dziećmi przygotowują 40-50 smoków. Rodzice przedszkolaków spotykają się po pracy, a potem idą razem z dziećmi Traktem Królewskim, ulicą Grodzką i gromadzą się na pikniku pod Wawelem, gdzie jest zwykle kilkadziesiąt tysięcy uczestników. Impreza trwa dwa dni.

Czy uczestnicy wiedzą, że za tym wszystkim stoi Groteska?

- Mam nadzieję, że tak. W badaniach rozpoznawalności wydarzenia znaleźliśmy się na pudle obok Festiwalu Kultury Żydowskiej i Nocy Krakowskich. Tak więc nasza Wielka Parada Smoków urosła do rangi jednego z najważniejszych wydarzeń kulturowych Krakowa. Przekroczyliśmy zresztą granice miasta i prezentowaliśmy naszą paradę smoków w Szanghaju, Oslo, Dublinie i Pradze. Teraz szykuje się wyjazd do Rumunii.

***

Adolf Weltschek - (ur. 1953) ukończył filologię polską na Uniwersytecie Jagiellońskim. W 1980 r. zdał eksternistycznie egzamin aktorski, a w 1986 r. ukończył Wydział Reżyserii Dramatu Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie. Pracował w Teatrze STU jako aktor i reżyser, był reżyserem w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej, w Teatrze im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie i Teatrze im. Cypriana Kamila Norwida w Jeleniej Górze. Wyreżyserował ponad 70 przedstawień. Jest autorem 10 sztuk teatralnych, współtwórcą scenariuszy filmowych, pomysłodawcą i realizatorem widowisk plenerowych. Odznaczony m.in. Złotym Krzyżem Zasługi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji