Artykuły

Zarżnąć Brechta

"Kariera Arturo Ui" Berolta Brechta w reż. Remigiusza Brzyka w Teatrze in. Słowackiego w Krakowie. Pisze Fanny Kaplan na swoim blogu profilowym.

Jeszcze przed premierą podziwiałam - nie kryję, z dużym uznaniem - afisz tego spektaklu. Tyłem do obiektywu stoi mężczyzna w czapce i kurtce, wznoszący do góry dłoń z odpaloną racą. Całość rozświetla złowroga czerwień. To bardzo istotne zestawienie; tekst Brechta (nie tylko zresztą ten, ale i inne) jest obecnie boleśnie aktualny, zwłaszcza w dobie odradzających się, a właściwie już odrodzonych i mających się świetnie nacjonalizmów. I podczas gdy zagraniczne media roztrząsają skandal związany z Cambridge Analytica i rolę mediów społecznościowych w filtrowaniu treści w sieci, a co za tym idzie - polaryzowanie społeczeństw i wpływ na przebieg wyborów, od Trumpa, przez Brexit aż po Polskę - Brecht z historią cwaniaczka-bandyty, który sprytnym wkupieniem się w łaski dobrze sytuowanej elity miasta i tępą przemocą dochodzi do władzy, mógłby na scenie żreć aż miło. Ale nie żre.

Problemów z tym spektaklem jest wiele, ale w oczy rzuca się kilka podstawowych kwestii. Po pierwsze, "Kariera Artura Ui" Brzyka grzeszy niezdecydowaniem formalnym. Niby ucieka w groteskę i metaforę - poplecznicy Artura Ui w czarnych trykotach wchodzą na scenę na czworakach, niczym dzikie zwierzęta, a właściwie to bardziej jak insekty; Katarzyna Zawiślak-Dolny jest kwintesencją kpiny z show-biznesu; krótkowzroczność nienasyconych elit uosobiona jest w unieruchomionym Starym Dogsboroughu i jego niedojrzałym synu itd., itd. - a jednak czegoś tu brak. Pomijam już fakt, że poruszanie się na czworakach i pewne gesty Artura Ui w scenie lekcji u starego Aktora są łudząco podobne do rozwiązań zastosowanych przez Heinera Müllera w legendarnym już "Ui" z Martinem Wuttke w roli głównej (ja nie widziałam, widział kumpel, z którym wybrałam się na Brzyka i pamięta ten spektakl doskonale, ze szczegółami - sic!).

Sęk w tym, że ten "Ui" jest potwornie nudny. A do tego jest niespójny. Niby ma w zanadrzu rozmach, ciekawe kostiumy, dobrych aktorów i świetną, choć bywa że niedoświetloną i nieco zbyt eklektyczną scenografię, ale nuży tak, że mało co może ten spektakl uratować. Jestem w stanie zrozumieć chęć odejścia od czytania tekstu Brechta jako metaforę dochodzącego do władzy faszyzmu, ale jeśli idziemy w teatr plastyczny i idziemy na całość, to po cholerę wyświetlać siedzących w teatralnych lożach hitlerowców? I po co ten afisz? Jeśli Michał Majnicz w roli Artura Ui gra prostaczka, który bezwzględną przemocą rozprawia się z przeciwnikami i zarówno na początku spektaklu, jak i na końcu tym prostaczkiem pozostaje, to po co scena z Aktorem? Czy nie należałoby jej wyciąć? U Brzyka Ui nie staje się po lekcji u Aktora groźnym widmem nazizmu, jest nadal tym samym tępym bandytą, tyle może, że na większą skalę. Szkoda, bo wejście na scenę Andrzeja Grabowskiego, który gra Aktora, daje pewien oddech. Nie dlatego, że Grabowski jest znany. Z prostej przyczyny - Grabowski to samograj, to totalne zwierzę teatralne. Boli, że ze starcia dwóch świetnych aktorów, Majnicza i Grabowskiego, nic w zasadzie nie wynika, nie ma żadnej przemiany. Przykre to, bo ani nie jest zgodne z literą tekstu, ani niczego fabularnie do spektaklu nie wnosi.

Aktorzy są nieźli, to muszę zespołowi Słowackiego przyznać. Nie ma tu ról niepostawionych, niezagranych i snucia się po scenie bez celu. Tylko czemu to wszystko odpływa w jakiś kuriozalny, surrealistyczny sen o przemocy? W dodatku taki, który zaczyna widownię męczyć, a nawet czasem rozśmiesza? Szkoda aktorów, szkoda tekstu. Wygląda to tak, jakby grafik zaprojektował afisz, a Brzyk przestraszył się, że pod drzwiami Słowackiego będzie stać horda kiboli, więc zrobił Brechta bezpiecznie i o niczym. Jak w ogóle można robić Brechta bezpiecznie? W głowie mi się to nie mieści.

I tak to się dłuży przez ponad dwie godziny.

Na końcu - zwieńczenie tego pochodu wtop. Do widzów wychodzi pani z obsługi widowni i mówi mniej więcej tak: "Ze względu na charakter sceny finałowej, bardzo prosimy Państwa z parteru o przejście na scenę". Idziemy więc, chichocząc, bo rozładowuje się atmosfera, można zajrzeć za kulisy, a na scenę wchodzimy od kulis; trochę w tych chichotach ulgi, że zaraz się ta ramota skończy. A ja idę i mnie krew zalewa, bo myślę sobie, że jak przyjdzie faszyzm tak for real, to nie będzie pani, która bardzo ładnie nas poprosi o przejście, blablabla, ze względu na charakter sceny finałowej, proszę, dziękuję, zapraszam, mili Państwo, tylko, do cholery ciężkiej, kolbami nas zagonią! Ja wiem, że to Słowacki i może nie wypada, ale serio, przy odrobinie wyobraźni da się nawet elegancką widownię w średnim wieku zagonić brutalnie na scenę, nie trzeba przecież od razu widzów bić, wystarczy poganiać, krzyczeć "Schneller!" czy coś w tym stylu. No, co tu kryć, jest wiele możliwości i nie mnie je wymyślać czy je sugerować. Rzecz w tym, że zaproszenie na scenę jest poprowadzone kuriozalnie i kompletnie przerywa ciągłość akcji. Strasznie to anachroniczne, wielu widzów śmieszy.

Ale to nie koniec. Stoimy na tej scenie, ktoś się chichra, ktoś gada, ktoś sprawdza aplikację MPK, żeby zobaczyć, kiedy odjeżdża tramwaj z Lubicz czy Basztowej, a na balkonie na wprost sceny wychodzi para-faszystowskie gremium, które już objęło władzę lub się tej władzy podporządkowało, dwójka aktorów ma zamiast głów monstrualne kalafiory. Ktoś z widzów na scenie tłumi parsknięcie śmiechu.

Serio? Po dwóch godzinach wbijania widzowi do głowy, że niebezpieczeństwo radykalizacji i nacjonalizmu rodzi się z wygodnego i przychodzącego z łatwością ignorowania prymitywnej ulicznej bandyterki, kończymy wywód grzecznym wyproszeniem widowni na scenę i usadowieniem w loży dyktatorów z kalafiorami zamiast głów? Ale żeby jeszcze bardziej się pogrążyć, na widownię spuszczona jest kurtyna przeciwpożarowa, a na niej wyświetlamy siedzących w tej samej loży realnych nazistów - Hansa Franka wraz ze świtą. Lożę dumnie zdobią orły ze swastyką. Wait a minute. To mamy się bać, że jednak przyjdzie po nas Hans Frank? Czy zachować powagę w obliczu groźnych i krwiożerczych kalafiorów z głupawego horroru klasy B?

W sumie to nie wiem, co powiedzieć. Z jednej strony muszę tu przyznać Brzykowi, że pozwolił na to, by wybrzmiał tekst. I to jest zdecydowanie na plus. Wyciągnął też co nieco z aktorów, bo są faktycznie dobrzy i - co nie jest wcale takie częste i oczywiste w Słowackim - grają zespołowo. Z drugiej strony całość tonie w dłużyznach, brak w tym konsekwencji, Michał Majnicz nie przechodzi żadnej specjalnej przemiany w scenie nauki u Aktora, ktoś ładnie wyprasza na scenę, na końcu mamy jakiś idiotyczny rozkrok pomiędzy groteską kalafiorów i grozą Hansa Franka. I naprawdę nie dziwi, że widzowie w trakcie spektaklu wysyłają SMS-y, choć nie sądzę, żeby tezą Brzyka była diagnoza, iż faszyzm będzie tak nudny, że przyjdzie nawet niezauważony.

Ponieważ w obliczu obecnej sytuacji i to w skali międzynarodowej, zarżnięcie Brechta nudą i niezdecydowaniem uważam za wyjątkowo karygodne, nie będzie litości.

Fanny Kaplan oddaje trzy strzały.

Można ewentualnie pójść po to, żeby zobaczyć aktorów Słowaka grających zespołowo i to nieźle. Ale w gruncie rzeczy co to za pociecha, jeśli kiedyś w Słowackim robiły Duda-Gracz i Kempa, a niemało z tych aktorów wyciągały?

Trzy strzały i koniec.

Don't. Just don't.

//"Kariera Artura Ui"//

Bertolt Brecht

reż. Remigiusz Brzyk

Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie

Premiera: 10 marca 2018

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji