Artykuły

Obowiązki gejowskie

- Myślę o teatrze z perspektywy artysty, a nie posłannika. Staram się szukać rzeczy nieoczywistych. Pomysł, żeby robiąc dramaty Arystofanesa, uruchomić temat homoseksualizmu, wiąże się właśnie z tym, że coraz mocniej czuję obowiązki gejowskie w teatrze. Konfrontacja aktorów homo i hetero pokazała kilka punktów zapalnych, którym warto się przyjrzeć. Z reżyserem Michałem Borczuchem rozmawia Mike Urbaniak w Wysokich Obcasach.

Może pogadamy o tobie zamiast o teatrze?

- Proszę bardzo.

Myślałem, że będziesz protestował.

- Nie, dlaczego? Rozmowa o teatrze musi być strasznie nudna. Mój stosunek do teatru jest ambiwalentny. Zawsze byłem widzem kinowym, a nie teatralnym.

To jest inny gatunek?

- Kompletnie. Od dziecka oglądałem bardzo dużo filmów, także tych niedobrych, a ostatnio sam nawet zrobiłem film fabularny.

"Warany z Komodo".

- To doświadczenie, choć produkcja była offowa, jest czymś fantastycznym, przygodą, jakiej nigdy nie doświadczyłem w teatrze.

Bo?

- Zamykaliśmy się z montażystką Beatą Walentowską w garderobie warszawskiego Nowego Teatru, który użyczył nam swojej przestrzeni, i konstruowaliśmy sobie świat z zarejestrowanych już materiałów. Kiedy jesteś reżyserem teatralnym i nagle możesz stworzyć dzieło bez wchodzenia w niekończące się rozmowy z aktorami, ba, możesz ich bezkarnie wycinać, bardzo ci się to podoba. Zamiast ciągłych scen w próbach tniesz wszystko dowolnie, przestawiasz i nikt się nie wtrąca. Czy to nie jest fajne?

Do momentu, kiedy budżet filmu nie sięga milionów, a nad głową nie stoi pilnujący tych milionów producent.

- Zgoda, tylko na szczęście żyjemy w czasach, w których można samemu wyprodukować film. Film, naturalnie, niskobudżetowy.

Co cię jeszcze w filmie pociąga?

- To, że pewne rzeczy, których szukam w teatrze, w filmie są prostsze. Kręcąc film, wybierasz lokalizację, włączasz kamerę i już coś masz. A jak to coś przełożyć na teatr? Wiesz przecież, że nie buduję w teatrze świata opartego na realistycznych scenografiach.

Wyobrażasz sobie siebie robiącego kolejne filmy?

- Bardzo bym chciał.

I porzucającego teatr?

- Mogę to sobie wyobrazić.

Mówi to "jeden z najwybitniejszych młodych reżyserów teatralnych"?

- Przecież ci powiedziałem, że długo żyłem bez teatru, oglądając namiętnie filmy. Nie wybrałem też po maturze szkoły teatralnej, poszedłem na krakowską Akademię Sztuk Pięknych. Ominęła mnie więc typowa dla wielu ludzi teatru droga młodego teatromana. Widzem teatralnym zostałem dopiero w szkole teatralnej, do której zresztą dostałem się za pierwszym razem, co mnie szalenie zdziwiło.

Zdawałeś do niej po skończeniu ASP?

- Nie, byłem na trzecim roku grafiki i miałem coraz silniejsze poczucie, że wybrałem dziedzinę bardzo indywidualną, a ja do tworzenia potrzebuję ludzi. Od zawsze lubiłem rysować i malować, ale na ASP poczułem, że nie wiem, po co mi są te wszystkie metody trawienia blachy. Musisz się strasznie narobić, zanim coś zrobisz. Poza tym, oglądając wystawy w muzeach na świecie, grafikę widziałem rzadko. A tak naprawdę zawsze chciałem iść do Szkoły Filmowej w Łodzi. Czy ty te wszystkie moje dygresje jakoś sensownie zredagujesz?

Dlaczego nie poszedłeś do Filmówki?

- Urodziłem się i wychowałem w Krakowie, szkoły kończyłem w Krakowie, studia też - bezpieczeństwo Krakowa mocno mnie trzymało. A skoro Filmówka jest w Łodzi, to wybrałem reżyserię w krakowskiej szkole teatralnej.

Gdzie dzisiaj pan uczy, doktorze Borczuch.

- Będziesz teraz wyśmiewał mój teatralny doktorat?

Dlaczego nie zmieniłeś grafiki na scenografię? Połączyłbyś sztuki wizualne z teatrem.

- Na koniec roku są na ASP wystawy makiet scenograficznych i kiedy na nie patrzysz, to za Boga nie jesteś sobie ich w stanie wyobrazić w żadnym teatrze. Nawet w najgorszym teatrze operowym.

W PWST szybko się odnalazłeś?

- Po pierwszym roku miałem poczucie, że się kompletnie nie nadaję. Nie umiałem w ogóle pracować z aktorem, co moi koledzy wydawali się umieć doskonale. Wtedy, w wakacje, Michał Zadara zorganizował letnie warsztaty, podczas których pracowaliśmy z ludźmi ze szkoły. Okazało się, że po oderwaniu od zajęć jestem w stanie coś sensownego z aktorami zrobić. Niektórzy pedagodzy w szkole mają formułkę na robienie teatru, moja droga jest jednak bardzo osobista i polega w dużej mierze na uczeniu się na własnych błędach, a nie błędach innych.

Ale byli też pedagodzy bez formułek, prawda?

- Najwięcej zostaje z Krystiana Lupy. Tylko trzeba się na jego metodę załapać. Jeśli się nie załapiesz, to po tobie, bo Lupa, można powiedzieć, nie uczy niczego praktycznego, tylko otwiera ci głowę. To od niego wiem, że porażkę w teatrze można przekuć nie tyle w sukces, ile w jakąś wartość. Od niego dostałem najwięcej.

Trudno po szkole nie próbować być Lupą?

- Łatwo nie jest, szczególnie kiedy wchodzisz głęboko w jego zajęcia, kiedy zaczynasz po szkole pracować z Starym Teatrze z jego aktorami, którzy nieustannie na Lupę oczekują i przez pracę z nim cię oceniają. Ale w końcu się uwalniasz. I nie, nie potrafię powiedzieć, kiedy ja się uwolniłem.

Zaczynając PWST, rzuciłeś ASP?

- Nie, dokończyłem grafikę.

Lubiłem to, kończyłem liceum plastyczne, od zawsze rysowałem.

Dlaczego ze szkoły teatralnej nie uciekłeś do filmowej?

- Trochę ze strachu przed rzuceniem świata, który dobrze znałem. Łódź dla krakowianina to jest jednak szok. Ale też zwyczajnie zacząłem się wkręcać.

W ten nudny teatr?

- Kiedy zobaczyłem przedstawienia Franka Castorfa i Christopha Marthalera, zrozumiałem, że teatr może być inny niż w powszechnym wyobrażeniu.

Nie żałowałeś, że zostałeś?

- Nie, choć dzisiaj strach przed Łodzią wydaje mi się absurdalny.

Teraz mieszkasz w Warszawie.

- Kiedy zacząłem pracować w teatrach poza Krakowem, lubiłem do niego wracać. Był odpoczynek, chodzenie do ulubionych miejsc, spotkania z przyjaciółmi. Ale to się zmieniło, kiedy poczułem, że ciągle chodzę tymi samymi ścieżkami. Tak znalazłem się w Warszawie, która nie była mi obcym miastem, bo zrobiłem tu kilka spektakli jeszcze przed przeprowadzką.

A kiedy zrobiłeś coming out?

- Co określasz jako taki moment?

A ty?

- Przed rodziną zrobiłem go dość wcześnie, miałem chyba 21 lat. Macocha znalazła list od mojego kochanka, więc poszedłem za ciosem. A publicznie - w jakimś wywiadzie, nawet nie pamiętam. W każdym razie to nigdy nie było tajemnicą dla ludzi, z którymi pracowałem czy też prywatnie się znałem.

Bezbolesny ten coming out.

- Rzeczywiście.

Zaskoczyło cię to?

- Nie, bo obracałem się w środowisku, w którym homoseksualizm nie był jakimś szczególnym tematem.

Chodzi o słynne teatralne homolobby?

- Myślisz, że ono istnieje?

Myślę, że polskim teatrem rządzą niezmiennie faceci hetero.

- Bo tak jest, a przekonanie o homolobby bierze się u niektórych chyba stąd, że homoseksualiści są w teatrze na ogół dość spektakularni.

Borczuch.

- Liczyłem, że to powiesz, bo mnie nie wypadało. A mówiąc poważnie, to ukute przez Joannę Szczepkowską pojęcie nie wzięło się z tego, że Lupa jest gejem i otacza się nieustannie gejami, ale z tego, że ona zderzyła się po prostu z artystą, który prowokuje, rozwala, zaczepia. Dlatego ogłoszenie rzekomej działalności homolobby w teatrze wydało mi się zwyczajnie śmieszne.

Jesteś gejem i masz obowiązki gejowskie?

- Coraz częściej, chyba się starzeję.

W przyszłym roku kończysz 40 lat.

- Wtedy już chyba nie będę "jednym z najwybitniejszych młodych reżyserów teatralnych".

I co z tymi obowiązkami gejowskimi?

- Czuję, że mam obowiązek mówienia o tym, że jestem gejem. Oczywiście wtedy, kiedy uznaję, że to jest ważne w kontekście rozmowy czy wywiadu.

A w teatrze masz obowiązki gejowskie?

- Czyli przechodzimy jednak do zbliżającej się premiery "Żab"?

Trudno, nie mamy teraz wyjścia.

- Pomysł, żeby robiąc dramaty Arystofanesa, uruchomić temat homoseksualizmu, wiąże się właśnie z tym, że coraz mocniej czuję obowiązki gejowskie w teatrze, gdzie jestem uprzywilejowanym gejem, bo nie przypominam sobie żadnej wobec mnie nietolerancji związanej z orientacją seksualną. Nie zmienia to jednak faktu, że "temat" jest, i postanowiłem przy nim pomajstrować za pomocą queerowych, powiedziałbym, komedii Arystofanesa. To moja mała prowokacja wobec zespołu, z którym znam się nie od dziś. Proponuję heteroseksualnym aktorom zastanowienie się nad tym, czy rzeczywiście wiedzą, co to znaczy dla mnie i dwóch pozostałych aktorów z obsady "Żab" bycie gejem.

Na czym polega twoja mała prowokacja?

- Na tym, że oglądaliśmy na przykład podczas prób filmy poruszające różne aspekty gejowskiego życia, dla niektórych szokujące. Albo opowiadaliśmy nasze osobiste historie, które uświadamiają zaskoczonym uświadamianym, że my, geje, mamy swoje praktyki, styl życia, kody kulturowe.

Bardzo mnie to cieszy, bo sam nie przepadam za gejowskimi asymilacjonistami działającymi pod hasłem "jesteśmy tacy jak wy".

- No właśnie nie jesteśmy. I może trzeba przekłuć w końcu tę bańkę komfortu. Szczególnie w teatrze, w którym rządzi podobno to słynne homolobby, a geje są tak mile widziani. Ciekawi mnie też konfrontacja z publicznością uważającą pewnie w dużej mierze, że geje to tacy zadbani, może troszkę zmanierowani faceci. Albo przebierańcy - to kolejna opcja. Okazuje się, że w polskim teatrze nieustająco pokutuje przekonanie o tym, że transwestyta to pedał. Pedałem jest też każdy aktor, który występuje w szpilkach.

A jak aktor nałoży perukę, jest od razu drag queen.

- To wiadomo!

Do tego wszystkiego zainspirował cię antyczny komediopisarz?

- Tak, ale też ważna dla mnie książka José Estebana Munoza "Cruising Utopia. The Then and There of Queer Futurity", w której Munoz na kolejnych przykładach opisuje dzieje kultury gejowskiej. Jest w tej książce jeszcze coś, co mnie ciekawi bez względu na to, czy występuje w wersji homo czy hetero - opisywanie kultury niskiej. Munoza interesują darkroomy, zapyziałe bary, prowizoryczne sceny. Tam odkrywa fundamentalne dla kultury gesty i kody. W tym sensie obsceniczne, rubaszne, nieraz wręcz nieznośne komedie Arystofanesa - "Żaby", "Chmury" i "Ptaki" - znakomicie mi pasują. Praca z Tomkiem Śpiewakiem, dramaturgiem, polega na bezczelnym wycinaniu z tych komedii tego, co nas interesuje, i opowiadaniu za pomocą tych wycinków innych historii.

Jakich historii?

- Takich, które przynoszą na próby aktorzy albo wynikających z improwizacji. Generalnie wszystkie kręcą się wokół seksualności i nieuchwytnej, ale niezwykle ważnej w gejowskim świecie efemeryczności.

Seksualność czy płciowość to w komediach Arystofanesa tematy, powiedziałbym, dość zasadnicze. Można by, czytając je, zaryzykować nawet jakże aktualną tezę, że cały świat zbudowany jest na relacjach wynikających z płci i seksualności.

- Pełna zgoda, tylko pytanie, czy jeśli wystawimy dzisiaj jego komedie jeden do jednego, to one nadal będą trzymały się kupy? Nie byłbym taki pewien. Jak dzisiaj przełożyć rozmowę tych dramatów z widzem, skoro jesteśmy prawie dwa i pół tysiąca lat później? To wszystko jest bardzo trudne, ale też inspirujące. Myślę o teatrze z perspektywy artysty, a nie posłannika. Staram się szukać rzeczy nieoczywistych. I, jak każdy widz, wychodzę z teatru poruszony, oburzony, zniesmaczony albo znudzony, ale nigdy mi nie przyszło do głowy, by żądać zwrotu pieniędzy za bilet. Może jestem nienormalny, ale wydaje mi się, że prawdziwa sztuka tak nie działa. Nie umiem więc odpowiedzieć po co.

Jakbyś odpowiedział na to, co słyszałem od dyrektorów teatrów parokrotnie - że przedstawienie poruszające tematy gejowskie jest środowiskowe, a większość widzów jest jednak hetero?

- Przecież to jest bzdura. Zrozumiała to już nawet mainstreamowa kinematografia, że wspomnę takie filmy, jak "Moonlight" czy "Call Me by Your Name". Czy na te filmy poszli tylko geje? Czy to było środowiskowe i insiderskie? I w kinie, i w teatrze można poruszać sprawy gejowskie w sposób interesujący dla wszystkich widzów. I to bez politycznej poprawności.

Skoro przy niej jesteśmy, ilu gejów masz w aktorskim zespole?

- Tylko dwóch na 11 osób.

Bardzo mało jak na taki lewacki, homolobbystyczny teatr jak STUDIO.

- Dlatego nie udało mi się zrobić kilku rzeczy, które chciałem.

Ale co cię właściwie obchodzi orientacja seksualna aktorów?

- Nigdy wcześniej mnie nie obchodziła. Nie wybierałem aktorów do spektakli ze względu na ich orientację seksualną. Ale w pracy nad "Żabami" to jest dla mnie ważne, bo konfrontacja aktorów homo i hetero na próbach pokazała kilka punktów zapalnych, którym warto się bliżej przyjrzeć.

I co z tego przyglądania się bliżej wynika?

- Że się jednak różnimy, że zacieranie różnic jest niedobre, że dopiero wtedy, kiedy zobaczysz różnice i je zaakceptujesz, zauważasz tak naprawdę mniejszość i możesz budować z nią dobre więzi.

Kto wie, może gdybym cię lepiej poznał, nawet bym cię polubił.

**

Michał Borczuch urodził się w 1980 r. w Krakowie. Absolwent tamtejszych ASP i PWST. Jest jednym z najważniejszych i najczęściej nagradzanych polskich reżyserów teatralnych. W tym roku odebrał prestiżowy Paszport "Polityki", do którego był nominowany rekordowe cztery razy. Mieszka w Warszawie

**

Tomasz Śpiewak "Żaby", reż. Michał Borczuch, STUDIO teatrgaleria w Warszawie; premiera 6 maja, spektakle 8-10 i 15-16 maja.

Po spektaklu 9 maja zapraszamy do STUDIO teatrgalerii w Warszawie na spotkanie w ramach Klubu "WO". Gośćmi Mike'a Urbaniaka będą reżyser Michał Borczuch, dramaturg Tomasz Śpiewak i aktorzy. Z tym wydaniem "WO" bilety są z 50-proc. zniżką!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji