Artykuły

Nie taka Huta straszna

"Tożsamość Wila" Amanity Muskarii w reż. Gabrieli Muskały w Teatrze Ludowym w Krakowie. Pisze Fanny Kaplan na swoim blogu profilowym.

Amanita Muskaria to pseudonim artystyczny, pod którym skrywa się siostrzany duet. Gabriela Muskała i jej siostra, Monika zabierają nas w podróż do Nowej Huty. Będzie trochę o historii dzielnicy, o badaniach młodych antropologów nad miejscową ludnością, o poszukiwaniu prawdziwego (czy raczej stereotypowego) Hucianina, o ogrodowej partyzantce, a nawet będziemy świadkami małżeńskiej kłótni budynków (sic!), a to tylko kilka elementów spektaklu.

Jest to spektakl nierówny. To trzeba powiedzieć uczciwie. Początek jest toporny, niczym ze szkolnej akademii. Ktoś pewnie będzie tłumaczyć, że tak miało być, ale mam solidne wątpliwości, bo czym innym jest brawurowe odtworzenie stylistyki amatorskiego teatrzyku, a czym innym faktyczna siermiężność scen, w których aktorzy zdają się okrutnie męczyć. Pierwsze sceny trzeba przeboleć, nawet jeśli ma się ochotę ze spektaklu wyjść.

Na szczęście na scenę wchodzi Krystian Pesta z absolutnie genialnym monologiem młodego studenta antropologii i od tej chwili cała narracja nabiera właściwej prędkości - a prawie do końca będzie to szaleńczy pęd pełen kpiny ze stereotypu i pogrywania nim, komizmu wzbudzającego histeryczny śmiech, wzruszenia skutkującego potajemnym otarciem łzy.

Sam antropolog to w ogóle postać genialna, bo może trochę przegięta, może pretensjonalna, ale nas-mieszczuchów jakoś wzruszająca. Młodzieniec z pewnością siebie, żeby nie powiedzieć, że wręcz z zarozumiałością, klaruje widowni, jaki jest jego cel, czemu prowadzi badania na terenie Huty, zastrzega, że nie egzotyzuje mieszkańców, sam jednak ubrany jest w splot kolorowych naszyjników niczym zdartych żywcem z mieszkańca Wysp Triobranda i coś pomiędzy ponczo a ręcznie dzierganym dywanem. Oczywiście dodaje, że badania prowadzi w innym kostiumie, aby się z badanymi nieco "zblendować". Pesta dostał od autorek kapitalny monolog i dobrze o tym wie, bo gra go wyśmienicie. Widz daje się wciągnąć, choć nie wie sam, czy bardziej się identyfikuje ze studentem-nowoczesnym mieszczuchem, czy z badanymi, co nietrudne, jeśli monolog jest tyleż prezentacją współczesnego dyskursu antropologicznego, co kpiną z naukowych metod obserwacji i opisu ludzi z Huty. Jest to poprowadzone intensywnie, dużo w tym humoru, a jednocześnie zgrabnie - nie ma się poczucia, że mieszkańców Huty ktoś tu obraża. Naukowca postrzegamy trochę z przymrużeniem oka, ale jednak budzi naszą sympatię.

To jest tak naprawdę główną zaletą tego spektaklu. Oprócz bardzo dobrej gry aktorskiej zachwyca, że narracja balansuje na granicy kiczu i groteski, a przy tym wzrusza. Widzowie są autentycznie zainteresowani historią Huty, wsiąkają w ten świat bez oporów, śmieją się w głos, a potem nagle milkną. Bo to nie jest tak naprawdę komedia. Gdzieś jednak przez cały czas czai się tragiczna historia Huty - czy będzie to metaforyczna sekwencja o oporze wobec władzy ludowej, w której kumulują się sceny z tzw. wypadków nowohuckich z 1960 roku i obrony krzyża na Osiedlu Teatralnym oraz z czasów stanu wojennego, czy wspomnienia chłopa, któremu odebrano gospodarstwo i ziemię. Jest to napisane dobrze, jest to doskonale zagrane. Huta jest śmieszna, groteskowa, żulerska i hipsterska, anachroniczna i modna, szalona i zupełnie przeciętna, w końcu egzotyczna i swojska. Ale zawsze, ale to zawsze zabawna, ciepła i podskórnie podszyta małymi, a przez to tym bardziej bolesnymi tragediami. Gdybym miała to do czegoś porównać, chyba powiedziałabym, że to klimat z czeskiego filmu. Podobne ciepło, podobna ironia i zbliżone filozoficzne spojrzenie na tragizm, którego tu przecież nie brakuje, mimo dużego ładunku komediowego.

Sekwencja obrony krzyża - czapki z głów! Aktorzy grają to wręcz frenetycznie, całość tonie w komizmie, a potem niemalże karnawałowe szaleństwo zostaje ucięte jak nożem, gdy przychodzi nam się skonfrontować z faktem, że demonstracje zaowocowały ofiarą śmiertelną. Gabriela Muskała doskonale rozumie, czym są kontrapunkt i kontrast. Szaloną i prześmieszną scenę dopełnia druzgoczące starcie jednostki z systemem i pustka po śmierci młodego chłopaka (Małgorzata Kochan i Piotr Franasowicz - wspaniali!) nieudolnie maskowana nieporadnymi gestami władzy ludowej, która odpowiedzialność za śmierć obywatela przykrywa propagandowym bełkotem jak z Barei. Podobnie jest ze sceną, w której aktorzy wcielają się w kultowe miejsca Nowej Huty (m.in. bar mleczny przy Placu Centralnym, restaurację "Stylowa", Dom Młodego Robotnika, Zalew Nowohucki). Jest nieco nostalgii i poczucia, że "stara" historia Nowej Huty odchodzi w niepamięć wraz z nowymi modami, rewitalizacją, kolejnymi pokoleniami, które nie chadzają już do "Stylowej" czy baru "Meksyk", który mają zaraz rozebrać. Jest to jednak rozczulająco zabawne, a małżeńska kłótnia dwóch budynków to majstersztyk. A jednak w tle czai się jeszcze starsza historia i jest to najbardziej rozdzierający wątek w całym przedstawieniu - chłopa, który stracił ziemię i gospodarstwo. Wątek bardzo ważny, bo dopiero od niedawna zaczyna się mówić o krzywdzie mieszkańców tych terenów, którzy byli tam jeszcze przed powstaniem Nowej Huty. Upomina się o nich Renata Radłowska w wydanej niedawno przez Wydawnictwo Czarne "Nowohuckiej telenoweli" (zresztą Radłowska zajmuje się tym tematem od lat), upomina się o nich także "Tożsamość Wila".

I właściwie zarzut wobec przedstawienia mam jeden. Przy doskonałym żonglowaniu komizmem i tragizmem nie kupuję tu jednej, jedynej rzeczy. Niespójności narracyjnej. I nie, o ironio, nie wynika ona z tej żonglerki, tylko z czegoś zupełnie innego.

Po pierwsze, tytułowa tożsamość Wila, czy też W.I.L.-a, nie sprawdza się jako element spajający całość. Nie ma większego znaczenia, czy widz tę tożsamość rozszyfruje na samym początku spetkaklu, czy dopiero w jego połowie. Ona po prostu nie licuje z zawartością spektaklu, z ciężarem gatunkowym poszczególnych scen. Nie spaja ich, nie jest ich groteskową odwrotnością, jest jakby doszyta z zupełnie innego spektaklu.

Po drugie, ma tu miejsce jeden karygodny błąd. Po monologu chłopa bez ziemi następują jeszcze dwie czy trzy dodatkowe sceny, które dalej młócą temat ogrodowej partyzantki i tożsamości głównego bohatera. Ani to już widza ziębi, ani grzeje, bo dostał przed chwilą perełkę, czyli Andrzeja Franczyka na huśtawce, który mówi o tym, co stracił. Po rozmowie starego chłopa z dziewczynką z piaskownicy ten spektakl powinien się po prostu skończyć. Tu już nie ma nic do dodania. Nie ma jak tego spektaklu dopełnić, on jest skończonym dziełem. Po co są następne sceny, jeśli niczego nowego nie mówią i nie otwierają nowej perspektywy na całą narrację? Nie mam pojęcia. Jest to taka niezręczność, na którą właściwie nie wiadomo, co powiedzieć, bo błąd jest z kategorii idiotycznych. Tu naprawdę wystarczy te dwie-trzy sceny przesunąć lub po prostu ściąć. Co można mieć po Franczyku jeszcze do dodania? Co?

Trudno zatem stwierdzić, czy jest to spektakl dobry, czy zły.

Ma genialne perełki - obrona krzyża; dwóch studentów antropologii, z których jeden jest pewnym siebie hipsterem z etnicznymi koralikami na szyi, a drugi to antropolog, który... boi się ludzi (sic!) i snuje dywagacje dotyczące wystroju "Stylowej" świadczące raczej o tym, że cierpi na jakiś rodzaj nerwicy natręctw (cudowny Piotr Franasowicz!); spotkanie klasowe kultowych miejsc w Hucie; rozmowa chłopa z dziewczynką.

I ma błędy, które są... no, nie nazwę tego inaczej, po prostu szkolne. Sceny zbędne, nic niewnoszące do całości, narrację, która ma spajać całość, a jest nieprzekonująca koncepcyjnie i poprowadzona nieudolnie, wątki, które są wręcz żenujące (serio, tego Reagana można było sobie odpuścić).

Natomiast z pełną odpowiedzialnością muszę stwierdzić, że Ludowy ma bardzo zgrany i dobry zespół. Cieszą aktorzy starsi i w średnim wieku, ale to, że są dobrzy, to nikogo nie zdziwi ani nie zaskoczy (swoją drogą, jak fajnie jest zobaczyć po tylu latach Katarzynę Tlałkę, którą ostatnio widziałam kilkanaście lat temu u Jarzyny w "Iwonie, księżniczce Burgunda"). Ja chciałabym tu zwrócić uwagę na najmłodszych aktorów: Iwonę Sitko (dziewczyno, nie wiem, skąd się wzięłaś, ale Cię kocham!), Piotra Franasowicza (który jest mistrzem świata w "Sekretnym życiu Friedmanów", a tu jest po prostu bardzo dobry, więc utwierdza mnie w przekonaniu, że będą z niego ludzie) oraz Krystiana Pestę (bomba, bomba i jeszcze raz bomba!)

Ja jestem z tych, co ronią co noc łzy w poduszkę, że dobra zmiana wymiotła nam z Krakowa Monikę Frajczyk, Bartosza Bielenię, Małgorzatę Gorol i Jaśminę Polak, więc wzrusza, że gdzieś w Krakowie są jeszcze miejsca, gdzie można zobaczyć młodych i bardzo dobrze rokujących aktorów. Takie doświadczenia zawsze cieszą.

Na uwagę zasługuje scenografia Justyny Łagowskiej, z tym że polecam oglądanie spektaklu w Hucie. Nie tylko z powodu klimatu dzielnicy, o której jest spektakl, ale także z powodu różnych rozwiązań scenograficznych. Ja niestety oglądałam "Tożsamość Wila" na Scenie pod Ratuszem i mimo wygody, bo centrum-blisko-można-iść-na-wino, nie polecam. To jest malutka scena, scenografia jest zredukowana do minimum, po prostu ucieka kawał pracy Łagowskiej, który stoi na Dużej Scenie w Hucie.

Jest tu zatem trochę błędów, parę bzdurnych zabiegów, ale całość bardzo się broni. Wyciska łzy śmiechu, a potem łzy wzruszenia. A osiągnąć taki efekt w jednym i to krótkim spektaklu, to wcale nie jest taka prosta sprawa.

Strzałów nie stwierdzono.

Fanny Kaplan generalnie spektakl poleca i radzi przymknąć oko na niedociągnięcia, co pozwoli delektować się tym, co w nim najlepsze.

**

//"Tożsamość Wila"//

Amanita Muskaria

reż. Gabriela Muskała

Teatr Ludowy w Krakowie

Premiera: 2 grudnia 2017

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji