Artykuły

Mistrz małych form

Był jednym z najwybitniejszych artystów estrady i kabaretu. Mistrzem małych form. Znakomitym aktorem. Niepowtarzalną osobowością. I choć odszedł 25 lat temu, w co trudno uwierzyć, pamięć o nim trwa - LUDWIKA SEMPOLIŃSKIEGO wspomina Witold Sadowy.

Ludwik Sempoliński był ulubieńcem warszawskiej publiczności. Ale nie tylko. Znała go cała Polska. Uwielbiała go. I ta sprzed wojny, i ta po wojnie. Zawsze wytworny, elegancki, noszący piękne krawaty, znakomicie uszyte u najlepszych krawców ubrania, pachnący najlepszą wodą kolońską, w meloniku, spacerował ulicami Warszawy. Uśmiechał się i kłaniał szarmancko na lewo i prawo przechodniom, którzy go pozdrawiali. Zawsze pogodny, serdeczny i życzliwy. Gdziekolwiek się pojawił, był duszą towarzystwa. Bywalec kawiarni warszawskich. Zwłaszcza kawiarni w Hotelu Europejskim. W każdą niedzielę przed południem można było go tam spotkać. Miał swój stolik, do którego przysiadali się koledzy i znajomi, aby życzliwie poplotkować, porozmawiać o teatrze i wymienić poglądy.

Debiutował w roku 1918 w warszawskim Teatrze Sfinks, kiedy nie było mnie jeszcze na świecie. Pierwszą rolę otrzymał w operetce "Gri- Gri". Występował z największymi gwiazdami tamtych czasów. Z Lucyną Messal, Wiktorią Kawecką, Kazimierą Niewiarowską, Mieczysławą Ćwiklińską, Bolesławem Mierzejewskim i Władysławem Szczawińskim. Zarówno w operetkach, komediach muzycznych, rewiach, jak i kabaretach sprawdzał się bezbłędnie. Wszechstronnie utalentowany, niezwykle muzykalny, wylansował liczne piosenki i monologi, które przetrwały lata. Bawiły i wzruszały kolejne pokolenia. Jego "Wodzirej", "Dorożkarz warszawski" i "Cyklista" były majstersztykami. A piosenki: "Tomasz, ach Tomasz, ach powiedz gdzie ty to masz?" i "Ten wąsik, ach ten wąsik" weszły do historii polskiego kabaretu. Ta ostatnia piosenka była aluzją do Adolfa Hitlera. Wykonywał ją co wieczór w Teatrze Ali Baba tuż przed wybuchem II wojny światowej. Już przy pierwszych słowach, kiedy pojawiał się na scenie ucharakteryzowany na Chaplina, z nieodłączną laseczką i melonikiem, rozlegały się huragany braw. Odczytywano bezbłędnie, że nie chodzi tu o Chaplina, lecz o Führera. Robił to genialnie. Za tę parodię o mało nie stracił życia. Kiedy w 1939 roku Niemcy wkroczyli do Warszawy, natychmiast zaczęli szukać Sempolińskiego. Na szczęście udało mu się w porę opuścić stolicę. Ukrywał się na Wileńszczyźnie. Nocą pracował jako pastuch. Po wojnie powrócił do ukochanej Warszawy. Rozpoczął triumfalny powrót od kapitalnie zagranej roli Mazurkiewicza w "Żołnierzu królowej Madagaskaru", mając za partnerkę Mirę Zimińską, poprzez Teatr 7 Kotów, gdzie entuzjastycznie przyjmowany powtórzył swój przedwojenny szlagier, ów słynny "Wąsik, ach ten wąsik" .

Specjalny rozdział w życiu Pana Lunia (bo tak go nazywali najbliżsi, jedynie żona mówiła do niego Ludwiku) to powojenna współpraca z wielkim człowiekiem teatru Iwo Gallem w Łodzi. Za jego dyrekcji na scenie Teatru im. Stefana Jaracza stworzył szereg znakomitych postaci zbudowanych z wielką precyzją, takich jak Chudogęba w "Wieczorze trzech króli" Shekaspeare'a, Fikalski w "Domu otwartym" Michała Bałuckiego, Lisiewicz w "Panu Geldhabie" i Papkin w "Zemście" Aleksandra Fredry. Ten okres u Iwo Galla wspominał ciepło i serdecznie. Powiedział mi kiedyś, że okres u Galla to jeden z najpiękniejszych w jego powojennej karierze. Na swoim koncie miał także role filmowe. Zobaczyć go można w wielu przedwojennych filmach, które czasami pokazuje Telewizja Polska. Są to między innymi "Sportowiec mimo woli", "O czym się nie mówi" i "Ja tu rządzę". Powojenne to "Skarb", "Warszawska premiera", "Dwie brygady" i "Irena do domu". Był także doskonałym pedagogiem. Przez wiele lat przekazywał swoją wiedzę i długoletnie doświadczenie studentom Wydziału Estradowego Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. Przepadali za nim i z utęsknieniem czekali na jego wykłady. Spod jego skrzydeł wyszli sławni do dziś Bohdan Łazuka, Barbara Rylska i Adrianna Godlewska.

Poznałem Pana Lunia w roku 1947, kiedy zaangażowali mnie Julian Tuwim i Janusz Warnecki do roli młodego Mąckiego w "Żołnierzu królowej Madagaskaru" w reżyserii Janusza Warneckiego i adaptacji Juliana Tuwima. Graliśmy to przedstawienie z obłędnym powodzeniem w Teatrze Muzycznym Domu Wojska Polskiego przy ul. Królewskiej 13. Dziś w tym miejscu stoi hotel "Victoria". Magnesem ściągającym tłumy były nazwiska Miry Zimińskiej i Ludwika Sempolińskiego. Ona jako Kamilla, on jako Mazurkiewicz robili furorę. Oboje rewelacyjni. Od pierwszej chwili oboje mnie zaakceptowali i obdarzyli sympatią. Sempoliński otoczył mnie opieką, a pani Mira mu sekundowała. W chwilach wolnych zwierzała mi się ze swoich marzeń, których nie zrealizowała w teatrze i opowiadała o przyszłym Mazowszu, które razem z mężem Tadeuszem Sygietyńskim zamierzali stworzyć. Oboje chcieli, aby moja rola wypadła jak najlepiej. Szczególnie Sempoliński pomagał mi zbudować rolę, nauczył "findesieclowego" kroku, jakim sam posługiwał się na scenie. Wtedy to wszystko było ważne, aby pokazać epokę, sposób bycia i zachowania. Nigdy nie byłem w stanie mu dorównać. Grając Mazurkiewicza, wyglądał jak wycięty z rysunków Kostrzewskiego. Kiedy po wygraniu "Żołnierza" w Warszawie wyjeżdżał na Wybrzeże, aby przygotować tam reżysersko spektakl z miejscowym zespołem, zaproponował Mirze Zimińskiej, mnie i Zosi Grabińskiej, która grała Kazia, abyśmy pojechali z nim na gościnne występy do Gdańska. Niestety, nie udało się. Mira Zimińska mu odmówiła, bo miała głowę zajętą już Mazowszem, ja też nie mogłem, bo związany byłem kontraktem i zajęty w macierzystym teatrze. Pojechała tylko Zosia Grabińska. Ale nasze kontakty się nie rozluźniły. W niedziele spotykaliśmy się w Europejskiej, a ponadto w otwartym i gościnnym domu mecenasa Aleksandra Bądzyńskiego, radcy prawnego Filmu Polskieg, i jego żony Magdy na Nowym Świecie. Poza tym w SPATiF-ie i na balach, które urządzano. Latem nad morzem, w Sopocie lub Jastarni. Spędzaliśmy cudownie czas.

W roku 1952 po raz drugi spotkałem się z Panem Ludwikiem na scenie w Teatrze Nowym przy ul. Puławskiej w gruzińskiej sztuce Aszacha Tokajewa "Konkurenci". Sztuka nie była najlepsza, ale nazwisko Sempolińskiego było gwarancją i ściągało tłumy, a reżyseria Warneckiego gwarantowała wysoki poziom przedstawienia. Z okresu na Puławskiej pamiętam jeszcze inne jego doskonałe role: Ogrodnika Monancourta w "Słomkowym kapeluszu" Labicha w reżyserii Stanisławy Perzanowskiej, Figara w "Cyruliku Sewilskim" w reżyserii Zbigniewa Sawana i Tscholla w operetce F. Schuberta "Domek trzech dziewcząt" w roku 1954. Ostatni okres spędził Sempoliński w Teatrze Syrena. Ponownie zagrał Mazurkiewicza w "Żołnierzu królowej Madagaskaru". Tym razem z Hanką Bielicką jako Kamillą i Kazimierzem Brusikiewiczem jako nieznośnym Kaziem. Tam też w roku 1961 świętował swoje 40-lecie pracy artystycznej. Na tę uroczystość wybrał ponownie rolę Ogrodnika w "Słomkowym kapeluszu", w której przed laty odniósł ogromny sukces. Poza tym występował w licznych programach rewiowych. Z Syreną pożegnał się w roku 1980. Napisał dwie książki o teatrze. Rok później odszedł na zawsze.

Na zdjęciu: okładka płyty "Ludwik Sempoliński. Kropelka Wspomnień". Wyd. Muza - Polskie Nagrania.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji