Artykuły

Mariusz Kwiecień: Usłyszałem, że Polska to już nie Europa

- W zagranicznym teatrze próbowałem skorzystać z telefonu, nie chciał zadziałać. Zapytałem, czy mają wi-fi, bo polska komórka odmówiła mi posłuszeństwa. Usłyszałem: Aaa, to dlatego, że polska, a my jesteśmy w Europie! To, oczywiście, był żart, ale takich żartów wcześniej nie było - mówi Mariusz Kwiecień, śpiewak występujący na najważniejszych scenach operowych w rozmowie z Izabellą Adamczewską w Gazecie Wyborczej - Łódź.

Izabella Adamczewska: Dzięki dziennikarzowi "New York Timesa" od lat towarzyszy panu etykietka "polskiego księcia". Nie zaczęła ostatnio uwierać?

Mariusz Kwiecień, światowej sławy baryton: Coraz trudniej mi wracać do Polski. Nigdy nie przestanę być "polskim księciem", bo urodziłem się w Polsce, tu mam rodzinę i tu się wykształciłem, a język polski jest najbliższy mojemu sercu. Będąc za granicą, tęsknię za polskim jedzeniem i zapachem skoszonego siana, który czuję w swoim podkrakowskim domu. Ale smuci mnie coraz większe rozchwianie polskiego społeczeństwa, antagonizmy, rosnąca nienawiść. Mam nadzieję, że Polacy pozostaną Europejczykami. Oby kolejne dwa lata rzuciły nowe światło na sytuację społeczną i ekonomiczną Polski, pozwoliły otworzyć oczy moim rodakom. Warto spojrzeć na sytuację w kraju nie tylko z perspektywy małej miejscowości, ale i z zewnątrz - jak jesteśmy postrzegani w świecie.

Czasem jest mi ciężko. Niedawno byłem w Monachium. Siedzę w restauracji ze znajomymi, rozmawiamy po włosku. Przy stoliku obok Niemka pyta, skąd jesteśmy. Odpowiadamy, że z Polski i widzę u Niemki zażenowanie, bo nie wie, co powiedzieć...

Zdarza się, że musi się pan tłumaczyć z tego, co dzieje się w Polsce?

- Opowiem anegdotę. W zagranicznym teatrze próbowałem skorzystać z telefonu, nie chciał zadziałać. Zapytałem, czy mają wi-fi, bo polska komórka odmówiła mi posłuszeństwa. Usłyszałem: Aaa, to dlatego, że polska, a my jesteśmy w Europie! To, oczywiście, był żart, ale takich żartów wcześniej nie było.

Pan, Piotr Beczała, Aleksandra Kurzak to bardziej obywatele świata?

- Wbrew pozorom rzadko się spotykamy za granicą. Z Olą Kurzak niedawno w Nowym Jorku, w MET. Każdy ma swoją drogę i, niestety, nigdy nie śpiewamy razem, co mnie dziwi. W fantastycznej polskiej operze "Król Roger" Karola Szymanowskiego z librettem Jarosława Iwaszkiewicza jest idealne trio solistów - trzy główne role to sopran, tenor i baryton. Idealny zestaw: Kurzak, Beczała, Kwiecień. Gdyby dołożyć do tego polskiego dyrygenta, np. Jacka Kasprzyka czy Łukasza Borowicza, mielibyśmy fantastyczny marketingowy produkt narodowy. Ale o to powinna zadbać polska strona, np. Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego czy różnego rodzaju fundacje, które ostatnio przekazują potężne miliony na dwuznaczną promocję Polski.

Często pan współpracuje za granicą z polskimi reżyserami. W Monachium śpiewa pan w "Łucji z Lammermooru" Barbary Wysockiej, występował pan u znanych w świecie Krzysztofa Warlikowskiego, Mariusza Trelińskiego.

- I u Michała Znanieckiego, też znanego za granicą. Nasi operowi reżyserzy są doceniani, ale to wciąż za mało. Ile jest Trelińskiego na świecie? Szczęśliwie udało mu się zaistnieć w MET, ale poza Warszawę - do Paryża, Londynu, Monachium czy Berlina - jego produkcje nie wyjeżdżają. Warlikowski ma lepszą sytuację, bo mieszka we Francji, dał się poznać w Brukseli i dużych teatrach europejskich. Sam śpiewałem w jego "Onieginie" w Monachium. Mój pierwszy "Król Roger" w życiu, w Paryżu, też był Warlikowskiego. Warto pomyśleć o promocji polskich reżyserów i śpiewaków. Taka produkcja nie kosztowałaby 20 milionów jak łódka, którą Mateusz Kusznierewicz chciał opłynąć cały świat, a pomogłaby wypromować polską kulturę w świadomości inteligentnej i wykształconej europejskiej społeczności.

Mamy taką "inteligentną, wykształconą, europejską" widownię w Polsce?

- Pewnie. Opera uważana bywa w Polsce za sztukę niszową, co moim zdaniem jest dziwne, bo przecież w czasach Mozarta nie było kina, musicalu, ani gier komputerowych. To z muzyki wyszedł mechanizm zabawiania publiczności. Dlaczego do tego nie wrócić? Opera to sztuka nie tylko dla tzw. wyższych sfer, osób superinteligentnych i bogatych. Za komuny w telewizji sylwetki śpiewaków przedstawiali Piotr Nędzyński i Bogusław Kaczyński. Najpierw przesunięto te audycje na godzinę 22, potem na 24, a potem zupełnie z nich zrezygnowano. Jeśli nie będziemy edukować społeczeństwa, opera nie stanie się popularna. A ona potrzebuje promocji. Tym bardziej że akurat w tej dziedzinie mamy w Polsce wybitne osobowości.

Polska publiczność wciąż woli "Aidę" i "Nabucco", monumentalne produkcje ze słoniami ze styropianu.

- Bo to się jej ciągle serwuje. "Nabucco" to strażacka, trąbiasta muzyka. Tysiąc razy bardziej wolę "Króla Rogera", "Poławiaczy pereł", "Don Carlosa" czy "Simona Boccanegrę", ale te dzieła gra się rzadko.

Nie męczą pana role z kanonu? Widziałam próbę przed koncertem w Filharmonii Łódzkiej. Wszedł pan w partię Figara jak w masło.

- Od rutyny wybawia mnie adrenalina i interakcja z partnerami na scenie. Uwielbiam śpiewać duety, publiczność od razu wyczuwa, że jest w nich chemia. Stanie i wyśpiewywanie nut nigdy nie było moją pasją. Gdyby na tym polegała opera, może byłbym pilotem odrzutowca. Podnieca mnie teatr, czerpanie energii z innych osób, zatapianie się w spektaklu.

Zapraszam wszystkich w grudniu do Opery Krakowskiej, na "Oniegina" Znanieckiego. Finałowa scena odbywa się w wodzie. Przy czerwonej, zatopionej sofie - kobieta i mężczyzna. Ona ubrana w halkę i szal z lisa, on upadający w wodzie na kolana, błagający o przebaczenie i o miłość.

W operze jest piękno emocji: miłość, odrzucenie, przebaczenie, pustka. To uczucia we współczesnym świecie rzadkie i niedoceniane. Dzisiaj liczy się odpowiedź na pytanie, czy jesteś za PiS, czy za PO. Ludzie dzielą się na dobrych albo złych, wierzących i ateistów, za aborcją lub przeciw. Są biało-czarni, stronniczy, biegunowi. A życie jest przecież pomiędzy. To "pomiędzy" pozwala nam odnaleźć właśnie sztuka. Ten artystyczny romantyzm pomaga nie tylko kochać i wybaczać, ale też rozumieć zachowania innych ludzi, które wydają nam się obce. Występując, otwieram się na świat i w pewien sposób oczyszczam własną duszę. Zmęczenie jest ogromne i po serii spektakli zawsze muszę dojść do siebie. Potrzebuję kilkunastu dni, żeby ochłonąć.

Co pan myśli o uwspółcześnianiu kanonu? Sam nie tylko nurkował pan w basenie, też skakał na scenę ze spadochronem. "Traviata" w fabryce kaloszy?

- Jestem za nowoczesnym realizowaniem spektakli operowych, ale logicznym. Akcja "Traviaty" może się rozgrywać nawet i w fabryce kaloszy, byle historia zachowała sens i emocje zawarte w niej przez twórców. Eksperymenty czasem bywają bardziej przyswajalne dla publiczności niż żabotowy, konserwatywny teatr operowy, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. W operze dziś wykorzystujemy już wideoprojekcje i lasery. W Amsterdamie spadałem na spadochronie na pustynię, a w finale na scenę wjeżdżały wielkie wodewilowe schody. Panie topless tańczyły, zakrywając się piórami. Takie fantastyczne połączenie wodewilu, opery i kina może przyciągnąć do teatru operowego młodszą generację publiczności.

W Łodzi ekscytowano się prapremierą "Tramwaju zwanego pożądaniem": Wreszcie współczesne dzieło! A przecież od jego powstania minęło już sporo lat. Nie nudzi pana kanon? Dostaje pan "eksperymentalne" propozycje?

- Często w nie wchodzę. Taki był "Król Roger" Szymanowskiego, zrealizowany w Paryżu przez Warlikowskiego. Akcja dzieje się w Nowym Jorku na dachu wieżowca. W pustym basenie młodzi, prawie nadzy ludzie jako instruktorzy i grono staruszków. Przejrzałe ciała otoczone pięknem. W tym wszystkim ciężarna żona Rogera tańczy szalony taniec erotyczny.

Nawiązanie do "Fontanny młodości".

- Z popiołów rodzi się nowe życie. Współczesne ujęcie Warlikowskiego wzbudziło wiele kontrowersji. Przez jednych wybuczane i wygwizdane, przez innych przyjęte owacyjnie. Tak, jak wyreżyserowany przez Warlikowskiego "Oniegin", zainspirowany "Tajemnicą Brokeback Mountain". W scenie poloneza występują półnadzy kowboje, z pistoletami, w kapeluszach. Odrzucający homoseksualizm Oniegin strzela do nich, oczywiście tylko w wyobraźni. Też buczano. Dyrektor monachijskiej opery powiedział mi niedawno, że nie boi się takich reakcji. Wręcz przeciwnie - ostatnie, czego by pragnął, to publiczność, która wychodzi z teatru i rozmyśla, co zjeść na kolację.

Polska publiczność rzadko bywa emocjonalna.

- Bo nie jest do takich reakcji przyzwyczajona. I rzadko jej się serwuje kontrowersyjne spektakle.

W wyreżyserowanym przez Macieja Prusa "Tramwaju zwanym pożądaniem" nie ma sceny gwałtu, zachowana została w domyśle.

- Może Prus się przestraszył. Nie należy się bać.

"Oniegin" nawiązujący do "Brokeback Mountain" był świetny, ale czy inspiracja ma uzasadnienie w tekście? Raczej nie ma w nim sygnałów, że Leński i Oniegin pałali do siebie homoseksualnym afektem.

- Ten spektakl burzył stereotypy i wprowadzał zamęt w świadomości widza. Był grany przez kilka dobrych lat, sold out non stop. W Monachium grałem też w "Faworycie" Donizettiego. Na krzyżu wisi żywy Jezus, towarzyszy mu 20 Matek Boskich pozamykanych w klatkach. Między nimi ksiądz miota się ze swoją miłością do kobiety. Blowjob na scenie...

Już widzę reakcję środowisk prawicowych na taki spektakl w Polsce.

- A to ciekawe, bo Monachium jest bardzo konserwatywne, w niedzielę wszystkie sklepy zamknięte, nic nie można kupić. Dzwony od 6 rano biją tak, że się nie da spać, wszyscy rozmodleni. To nie jest Madryt, Barcelona czy Paryż. Zaryzykowałbym i sprowadził ten spektakl do mojego konserwatywnego, prawicowego Krakowa, żeby pokazać, że są ludzie myślący inaczej. Nie bójmy się otwarcia. Do teatru idziemy przecież po to, żeby odlecieć, poczuć się kimś innym, przenieść się do innej rzeczywistości. Każdy ma swoje ciągotki hobbystyczne, kulinarne czy seksualne. Niektórzy chcą skoczyć na bungee. Ja nie, ale nie zamierzam nikomu tego zabraniać.

W "Królu Rogerze" Znanieckiego w pierwszej scenie, na pierwszym planie, jest pocałunek dwóch mężczyzn. Publiczność w Krakowie nie reagowała źle. Jeśli w sztuce odważymy się na więcej, będziemy bardziej tolerancyjni jako społeczeństwo.

Ma pan jeszcze jakieś marzenia sceniczne?

- Jako młodzik chciałem choć raz zaśpiewać w MET, La Scali lub Covent Garden. Wystąpiłem na wszystkich tych scenach. I nadal tam gram. Chciałbym kontynuować tę pracę. W MET jestem już dwudziesty sezon, mam plany na kolejne kilka lat do przodu. Spełniam się zawodowo.

Wyobraża sobie pan pracę w teatrze operowym na etacie?

- Czasem współczuję etatowym śpiewakom, bo mają ograniczenia artystyczne i rzecz jasna finansowe, ale sam nie mam łatwo. Z rodziną, psem i kotem nie dałbym rady ciągnąć kariery. 99 proc. znanych mi śpiewaków to ludzie samotni lub po rozwodach.

Niektórym się udało, na przykład Netrebko.

- Pamiętam Anię sprzed lat, zaczynaliśmy razem. Miała wiele wzlotów i upadków, permanentny problem z ułożeniem sobie życia. Partnera, z którym jest teraz, poznała kilka lat temu, już w wieku dojrzałym. Większość nie ma normalnego życia rodzinnego, jest rozbita pomiędzy zdradami, rozwodami, desperackim szukaniem jakiegokolwiek związku. Ludzie zazdroszczą nam ekscytacji, adrenaliny, zarobków, poznawania świata i bycia na świeczniku, ale życie śpiewaka jest trudne.

Jakie ma pan plany artystyczne?

- Chciałbym wystąpić w "Demonie" Rubinsteina. Namawiam menedżerów, żeby sugerowali teatrom "Simona Boccanegrę", "Makbeta" i "Bal maskowy" Verdiego. Czas nie stoi w miejscu, ileż można grać Don Giovanniego i Oniegina, młodych dandysów, którzy czerpią z życia pełnymi garściami.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji