Artykuły

Swawolny Dyzio

Jest późna noc. Niedługo zacznie świtać. W barze siedzą ostatni goście. Jakaś nocna ćma, dziwnym, rozmytym wzrokiem spogląda przed siebie, wsłuchując się snującą się wśród kłębów dymu muzykę. Zdrowy rozsądek nakazuje iść do domu, zanurzyć się w białej pościeli. Ale nie, jeszcze jedna wódka, jeszcze jedno wolno wypowiedziane słowo, jeszcze jeden niepotrzebny gest. Kto nie zna tych godzin zawieszenie między nocą a dniem, między snem a jawą?

Łukasz Czuj właśnie odtworzeniem atmosfery takiej chwili zaczyna swój spektakl "Opowieści jedenastu katów". Przed widownią stawia kawiarniane stoliki, usadza na nich podsypiającego saksofonistę i nerwową kelnerkę, która Bóg wie dlaczego, uprzedza widzów, że reżyser nie ma dyplomu, czym skutecznie niestety od samego początku niszczy klimat sceny.

Zresztą nie ma chyba to większego znaczenia, gdyż za moment przeniesiemy się do pokoju znanego z "oberiutowskich" przedstawień Łukasza Czuja, w którym obok głównego bohatera Moritza Novaka (Tomasz Wysocki) pojawi się rzeczone bractwo katów, na czele z Witkacym. Będzie ono usiłowało doprowadzić Novaka do ślubu z ponętną Petronelą. Całe to towarzystwo przeniesie się do rewii, w której będą wykonywane najpierw songi rodem z przedwojennych kabaretów Berlina, Monachium, Wiednia i Zurychu, a także słodkie przeboje, pamiętające czasy równie słodkiego NRD. Co ma piernik do wiatraka, piosenki Tucholskiego do socjalistycznego discopolo, Manuela Gretkowska do cytatów z "Rejsu", wie chyba tylko sam reżyser, który zachowuje się jak swawolny Dyzio, każąc aktorom, albo wypowiadać beznamiętnie pozbawione sensu kwestie albo robić dowcipasy rodem ze szkolnych, powstałych na złość nauczycielom kabarecików. Nawet, kiedy objawienie aktorskie tego spektaklu, czyli Janusz Radek śpiewa wstrząsającą pieśń o umieraniu, nie daje widzom ani przez chwilę po jej zakończeniu się wzruszyć. Od razu każe aktorowi przeskoczyć do roli kosmicznego idioty, trzymającego w ręku bombę.

Kiedy kilka godzin później, opuszczałam bar "Stalowe magnolie", wciąż ciągnęły się za mną dźwięki śpiewanej przez młodą dziewczynę piosenki o brzoskwini, czarna suknia innej wykonawczyni, która 'wyłaniając się z kłębów papierosowego dymu śpiewała o uczuciach. Jej głos, czerwone kanapy, usadzona obok stolików orkiestra - to wszystko sprawiało, iż miałam wrażenie, że cofnęłam się w czasie i jestem w przedwojennym kabarecie, z jego wciągającym klimatem, odrobiną perwersji.

Łukasz Czuj nie zakończył swojego spektaklu tam, gdzie go zaczął, czyli w zbliżającej się do świtu kawiarni. Widocznie doszedł do wniosku, że ponieważ nie ma dyplomu, nie obowiązują go zasady logicznego budowania scenariusza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji