Artykuły

Podróż do mitu kabaretu

Widownia Teatru Ludowego skąpana w czerwonym świetle. Zamiast pierwszych rzędów - kawiarniane stoliki, między którymi miota się zdenerwowana kelnerka. Przy jednym siedzi smętny saksofonista z ciemnymi plamami na twarzy. Gdy podnosi się kurtyna, widzimy kubistycznie połamany szary pokój z mylącymi perspektywami i całkiem zwyczajnym stołem, przy którym siedzi Moritz Novak (Tomasz Wysocki). Takie pokoje, autorstwa Michała Urbana, już można było oglądać w "Śnie pogodnego karalucha" i "Symfonicznej wazelinie 1917". Tomasz Wysocki w "Symfonicznej wazelinie" siedział tak samo - długo i znacząco. Czyżby do "mitu berlińskiego kabaretu" Łukasz Czuj chciał dotrzeć za pomocą tej samej stylistyki co do oberiutów i dadaistów? I znów będzie starał się objawić widowni parę głębszych myśli na temat śmierci, strachu przed nią, konwulsji kultury epoki przełomu oraz paru innych ogólnoludzkich problemów? A może to mruganie do widza, czy li autoironia (z pofukiwania kelnerki można wyłowić słowa "reżyser bez dyplomu", co wskazuje na Łukasza Czuja, który istotnie dyplomu nie posiada). Ale czemu ta autoironia miałaby służyć?

Spektakl składa się z dwudziestu piosenek z berlińsko-monachijsko-wiedeńskich kabaretów oraz wiążącej je niezbyt jasnej historyjki o Moritzu Nowaku, jego żonie Petroneli tudzież bractwie jedenastu katów (których na początku jest zaledwie pięciu, ale jak się domyślam - może niesłusznie - do bractw a dołączają powoli pozostałe postaci). Jeszcze początek, gdy zatopionego w półśnie Moritza nachodzą wyłaniający się spod podłogi kolejni kaci. zapowiada się nieźle. Jest i tajemnica, i absurd, i zgrywa. Ale później przedstawienie grzęźnie w sztampie. Seksowne kobiety (w Teatrze Ludowym jest. jak się okazało, sporo zgrabnych nóg - również męskich), demoniczni mężczyźni, transwestyci i osoby płci nieokreślonej budują dosyć oczywisty świat kabaretu. który pozostaje niezmienny, mimo że poszczególne części noszą tytuły sugerujące upływ czasu - np. "Ostatnia noc Republiki Weimarskiej", "La Dolce NRD". Czemu i w Weimarze, i w NRD jest tak samo? A może chodziło jedynie o ładnie brzmiące tytuły? Choć reżyser w zamieszczonym w programie eseju twierdzi, że "historia nasza jest jednocześnie podróżą przez wiek XX - od lat dwudziestych po dziewięćdziesiąte - przy wykorzystaniu różnych konwencji estetyczno-teatralnych", nie ma w spektaklu próby przyjrzenia się owym konwencjom. odnalezienia w nich inspiracji. Panuje estetyka Łukasza Czuja, co nie byłoby niczym złym, gdyby była ona ciekawsza, nie operująca w kółko tymi samymi paroma chwytami.

Na szczęście są piosenki - świetne, z biglem zaaranżowane i wykonane, z pomysłową choreografią i licznymi dowcipami, które tutaj akurat się bronią. Historyjka wiążąca, sama w sobie afabularna, rozpada się na skecze, wykonane rozmaicie. Śladowe fragmenty Witkacego (,Maciej Korbowa i Bellatrix") zalatują sztampą, którą już wielokrotnie i od dawna torturowano widownię (dobitne, a bezmyślne wygłaszanie dialogów, które przez to stają się niezrozumiałe i wyręcz głupie, znaczące spojrzenia i cielesne wygibasy). Lepiej wyglądają indywidualne etiudy aktorskie - Wysocki jako umierający Moritz, słodka Katarzyna Galica na huśtawce, niespodziewanie paląca papierosa trzymanego stopą, Magdalena Nieć jako nerwowa prostytutka (wcześniej kelnerka), żądająca dwóch marek za pocałunki, Tomasz Schimscheiner odśpiewujący piosenkę z kartki, Janusz Radek z bombą, Błażej Wójcik i Iwona Konieczkowska jako seksowne bliźniacze Kiti i Bibi - i parę innych, drobniejszych już scenek. Spektakl jednak cierpi na brak zorganizowania, wlecze się koślawo od piosenki do piosenki, od skeczu do grepsu i trzeba dać sobie spokój z ambicjami reżysera na temat oglądania "w groteskowym wykrzywieniu ludzkich namiętności, miłości, społecznych rytuałów, którym poddajemy się bezwolnie, kulturowych mitów". Lepiej posłuchać piosenek, które w zamiarze nie miały być muzycznym przerywnikiem, ale takim się stały, a nawet wyrosły na pierwszoplanowych bohaterów. Znakomity jest gościnnie występujący Janusz Radek - zwłaszcza w piosence , Ja jestem wamp" Mischy Spoliansky'ego - o głosie ni męskim, ni kobiecym, śpiewający w stylu przypominającym rozmaite włoskie i niemieckie divy, ale niczego nie naśladującym. Cienki pastisz, wykonany z absolutną powagą, przeniósł na chwilę spektakl o poziom wyżej. Pozostali aktorzy też dobrze sobie radzą ze śpiewem, ruszają się sprawnie, zespół Czarna Papryka gra ostro. Byłoby całkiem przyjemnie - i może nawet dotarlibyśmy samodzielnie do mitu kabaretu, gdyby Łukasz Czuj nie starał się nam w tym ze wszystkich sił dopomóc.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji