Artykuły

Nie ma dla mnie barier

- Kariery chce się robić dziś szybciej, chodzi o to, żeby wypuszczać coraz to nowe osoby, liczy się nowe nazwisko, ładna buzia, dobra figura, a sam śpiew przestaje być najważniejszy - mówi Aleksandra Kurzak, światowej sławy śpiewaczka operowa, w rozmowie z Mateuszem Borkowskim w miesięczniku Kraków.

Mateusz Borkowski: 29 czerwca, po dwuletniej przerwie, zaśpiewa Pani w Krakowie. Będzie to Pani dopiero czwarty występ w naszym mieście, w dodatku pierwszy na Wawelu, w ramach Letniego Festiwalu Opery Krakowskiej. Aleksandra Kurzak: Pamiętam pierwszy występ w Krakowie w 2000 roku - w koncercie noworocznym w Filharmonii Krakowskiej razem z Capellą Cracoviensis pod dyrekcją Stanisława Gałońskiego i ze śp. Andrzejem Hiolskim, tuż przed jego śmiercią. To było moje jedyne spotkanie z tym wielkim mistrzem śpiewu.

Czego możemy spodziewać się podczas koncertu "Arie oper świata"?

- To będzie niespodzianka. Mogę jedynie zdradzić, że w większości będą to nowe utwory, których właśnie się uczę, a zawsze chciałam je zaśpiewać. Jednym z kompozytorów będzie mój ukochany Giacomo Puccini. Postawiłam przed sobą wielkie wyzwanie, ale w tak pięknym entourage'u jakim jest Wawel, przy dźwiękach tak pięknej muzyki powinno być wyjątkowo.

Przeglądałem Pani kalendarz koncertowy i jest on wypełniony do wiosny 2019 roku.

- Kalendarze śpiewaków są wypełnione na cztery-pięć lat do przodu, ale nie możemy tego podawać do publicznej wiadomości przed oficjalnymi ogłoszeniami sezonów, które są obwieszczane przez teatry. Stąd na stronie internetowej ogłaszamy tylko spektakle z wyprzedzeniem jednego sezonu.

I tak robi to duże wrażenie. W tym roku występy w operach w Nowym Jorku, Wiedniu, Hamburgu, koncert w Puerto Rico...

- Również w Paryżu, Petersburgu czy Omanie. Nasuwa mi się tytuł amerykańskiej komedii, Jeśli dziś wtorek, to jesteśmy w Belgii, o amerykańskich turystach będących na dwutygodniowej wycieczce po Europie.

Czy zdarza się Pani obudzić i zastanawiać, w jakim miejscu się Pani znajduje?

- To tak nie wygląda [śmiech]. Teraz, na przykład, jestem przez trzy miesiące w Wiedniu. Poustawialiśmy tak terminy z mężem, że udało nam się wygospodarować kilka dni i wyskoczyliśmy wspólnie do Palermo, gdzie spędziliśmy święta wielkanocne. Po latach ciągłych podróży i życia na walizkach przemieszczanie się nie stanowi dla mnie problemu. Kiedy mówię do przyjaciół, żeby nas odwiedzili, a słyszę, że to daleko, to nie rozumiem: jakie daleko, skoro trzeba dojechać gdzieś, powiedzmy, tylko 50 km? Nie ma dla mnie takich barier - jeśli trzeba, pakuję się, wsiadam do samolotu i lecę. Jedyne, czego nie lubię, to pakowanie się, zwłaszcza jeśli wyjeżdżam na dłuższy czas. Tak jak teraz w Wiedniu, w którym przebywam od końca lutego aż do czerwca. Na takie wyjazdy rzeczywiście ciężko się spakować, bo nie wiadomo, ile walizek wziąć na wypadek, gdyby było bardzo zimno albo bardzo gorąco.

A myślałem, że opanowała Pani pakowanie do perfekcji...

- Zdecydowanie nie. To jedyna bolączka moich częstych podróży. Mąż zawsze mi mówi: "Daj spokój, nie bierz nic, kupisz sobie wszystko na miejscu" [śmiech].

Zdobyła Pani wszystkie najważniejsze sceny operowe świata, z tą wciąż najważniejszą dla śpiewaków, czyli nowojorską Metropolitan Opera. O takiej karierze marzy wielu śpiewaków...

- Można powiedzieć, że poniekąd zaczęłam od Met, bo zadebiutowałam tam w 2004 roku i to była moja pierwsza światowa scena, nie licząc opery w Hamburgu, gdzie byłam zatrudniona na etacie. Jednak mój pierwszy występ gościnny był właśnie od razu w Nowym Jorku.

Niektórzy śpiewacy czekają na to latami, tak było zwłaszcza dawniej. Teraz tzw. show-biznes operowy wszystko zmienił.

- Rzeczywiście, dawniej występ w Met był ukoronowaniem kariery. W Europie tę samą rolę pełnił występ w londyńskiej Covent Garden czy mediolańskiej La Scali. Ja załapałam się jeszcze na moment przejściowy, kiedy wiele rzeczy odbywało się starym systemem budowania kariery - za pomocą samego śpiewu, dobieranych ról i występów. Od tego czasu minęło już kilkanaście lat i dziś odbywa się to zupełnie inaczej.

Wszystko przyspieszyło?

- Zdecydowanie. Kariery chce się robić dziś szybciej, chodzi o to, żeby wypuszczać coraz to nowe osoby, liczy się nowe nazwisko, ładna buzia, dobra figura, a sam śpiew przestaje być najważniejszy. I albo ktoś się utrzyma, albo nie. W każdym razie do młodych śpiewaków podchodzi się dziś bardzo marketingowo.

Wytwórnie fonograficzne wydają coraz więcej płyt z nowymi nazwiskami, często jedna po drugiej. Czy czuje Pani oddech konkurencji?

- Jeśli coś się nie sprzedaje, szybko wprowadza się kolejne nazwisko. Dzisiejszej sprzedaży płyt w żaden sposób nie można jednak porównać do sytuacji sprzed kilkudziesięciu lat, kiedy po raz pierwszy nagrywano różne dzieła. Niektóre wytwórnie właściwie nie nagrywają dziś nowych płyt, bo nie mają na to pieniędzy. Często artyści sami muszą szukać sponsorów na płytę i jeszcze muszą płacić wytwórni za nagranie. Czasy więc całkowicie zmieniły rynek fonograficzny. Sama konkurencja nie zawsze bywa fair i nie ma się dziś na to wpływu, bo tendencja jest taka, że oczekuje się wciąż nowości. A nuż chwyci? Wydaje mi się, że nie da się w ten sposób budować dobrze swojej kariery. Nowi śpiewacy szybko się pojawiają i za chwilę znikają. Zdecydowanie mniej jest tych, którzy mogą się poszczycić kilkunastoletnią obecnością na scenie.

Kilka lat temu zdarzyło się, że ktoś nazwał Panią "słowiańską Callas". Jak reaguje Pani na porównania do wielkich śpiewaczek?

- Trochę mnie to śmieszy. Nie chcę nikomu odbierać kompetencji, ale wiele zależy też od tego, kto takie porównania wysuwa - czy fachowi krytycy, dla których opera jest naturalnym podwórkiem od lat, czy dziennikarze, którzy piszą po prostu o wszystkim. To taki chwyt marketingowy, bo najbardziej rozpoznawalnymi nazwiskami ze świata opery są Callas i Pavarotti, jak to mówią: "ten gruby z chustką i ta od romansu z Onasisem". Kiedy używają więc łatki "nowy Pavarotti" bądź "nowa Callas", ludzie mówią "aha, chodzi o operę", nie ma to jednak nic wspólnego ani z możliwościami wokalnymi, rodzajem, barwą i jakością głosu, ani nawet z wyglądem. Takie porównania działają w jakiś sposób na masy, które chce się przyciągnąć na wielkie widowiska operowe i koncerty plenerowe, a nie na prawdziwych melomanów. Nikt więc nie przywiązuje się do określenia "nowa Callas". Zdarzyło mi się jednak, że ktoś porównał mnie do Mirelli Freni czy Joan Sutherland, czyli do mniej znanych masowo, lecz w świecie operowym wielkich nazwisk. I to był dla mnie komplement, bo oznaczał, że ktoś znał się na tym i potrafił porównać z głosem innych śpiewaczek.

Mit Callas wciąż jest nie tylko żywy, ale i nieustannie podsycany, o czym świadczy popularność pokazywanego niedawno w kinach filmu dokumentalnego o tej śpiewaczce.

- Maria Callas niesamowicie zmieniła czy wręcz zrewolucjonizowała operę - sposobem grania czy tym, jak wyglądała. W tym tkwi jej wielkość. Nie zapominajmy jednak, że w świetnej formie tak naprawdę śpiewała stosunkowo krótko, co nie zmienia faktu, że oczywiście jest legendą.

Jakie role dziś najchętniej Pani wybiera? Aktualnie wciela się Pani m.in. w Desdemonę w "Otellu" Verdiego wystawianego w Hamburgu i Paryżu.

- Wracam też do "Traviaty", którą będę śpiewała w przyszłych sezonach w Nowym Jorku, Londynie i Paryżu. Często śpiewam partię Neddy w "Pajacach" Leoncavalla. Zaczynałam w zupełnie innym repertuarze lekkiego sopranu koloraturowego, a po latach ewoluowało to w stronę sopranu lirycznego, nawet powoli w kierunku sopranu spinto. Desdemona jest tą rolą, którą będę więc powtarzać. Zostawiam za sobą te role, które śpiewałam, mając lat 20 i 30, czyli role bardziej komediowe, które wymagały biegania i skakania na scenie. Dzięki Bogu głos daje mi takie możliwości, że mogę dotknąć teraz innego repertuaru i śpiewam dziś inne rzeczy. A nie każdemu się to udaje, co nie ma nic wspólnego z umiejętnościami, a po prostu z naturą, bo u jednego śpiewaka głos się zmienia, u innego nie. Mam więc szczęście, bo myślę, że ciężko by mi było odnaleźć się dziś w lekkich, subretkowych rolach, jestem w końcu po czterdziestce i chciałabym sprawdzić się w poważniejszym repertuarze.

Nie uniknę jednak porównań, bo podobnie jak choćby Diana Damrau, co jakiś czas śpiewa Pani wspólnie ze swoim mężem, znanym tenorem Roberto Alagną.Czy wynika to z chęci wspólnego spotkania na scenie, czy bardziej oczekuje tego publiczność?

- Jest wiele małżeństw operowych. A każdy, kto zakłada rodzinę, ma męża i dzieci, chce z nimi spędzać czas. Z Roberto poznaliśmy się, występując na słynnej scenie Covent Garden w Londynie. Nikt nikogo nie wciąga na siłę i nie zmusza do wspólnego śpiewania. Po prostu oboje tego chcemy. Wybieramy te propozycje, które dają nam możliwość występowania w jednej produkcji albo przynajmniej w tym samym teatrze. W ten sposób możemy też pogodzić obowiązki rodzicielskie, bo nasza córeczka Malena jeździ wszędzie z nami.

Tworzą Państwo bardzo muzyczną rodzinę - Pani mama sopranistka Jolanta Żmurko, mąż. Czy Malena też pójdzie w Pani ślady?

- Kto wie? Na razie buzia jej się nie zamyka, śpiewa od rana do nocy. Patrzymy na siebie z Roberto i się z tego śmiejemy, bo śpiewa już takim trochę postawionym, operowym głosem. Chodzi w końcu z nami na próby, ogląda spektakle operowe, to trochę po części i jej świat. Na razie wychodzi na to, że to artystyczna dusza, ale ma dopiero cztery lata, więc nie wiadomo, jak to się wszystko potoczy. Nie będę jej ani zniechęcać, ani zachęcać. To ma być jej wybór.

Jakie teraz przed Panią wyzwania?

- Wyzwaniem jest zawsze każda nowa rola. Podpisałam też nowy, ekskluzywny kontrakt z wytwórnią Sony, nagraliśmy z Roberto płytę, która ukaże się w październiku. Szykuję się też do nagrania solowej płyty w lipcu. Wyzwaniami są też nowe partie w zupełnie innym, cięższym repertuarze. Przygotowuję się do zaśpiewania w Paryżu partii Elżbiety w "Don Carlosie" i tytułowej partii w "Luizie Miller" Verdiego w Monte Carlo. Przede mną również "Madame Butterfly" Pucciniego. Ten zawód daje nam, śpiewakom, niesamowitą dawkę adrenaliny, i sprawia, że nie możemy się nudzić, nie ma w nim czasu na rutynę.

Ten Puccini ciągle się przewija...

- To od zawsze mój najukochańszy kompozytor. Cieszę się, że mogę go śpiewać. I że będę go mogła zaprezentować krakowskiej publiczności.

**

Mateusz Borkowski

muzykolog, publicysta i krytyk muzyczny. Pisuje w "Ruchu Muzycznym" i "Muzyce w Mieście". Współautor felietonów Solo i w duecie nadawanych przez Radio Kraków. Autor Złotej klatki, wywiadu rzeki z Michałem Znanieckim (PWM).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji