Artykuły

Warcisław Kunc: Warto być nieprzeciętnym

Jest jednym z najbardziej uznanych twórców operowych w Polsce. Świetnie czuje się zarówno na wielkich scenach, jak i w swoim wiejskim domu, z żoną, gdzie odpoczywa od pracy. - Na sukces w tym zawodzie składa się wiele czynników, ale podstawowym warunkiem jest zrozumienie, że dyrygentem chce się być. Dopiero później możemy mówić o edukacji, zdolnościach czy talencie - mówi Warcisław Kunc, dyrektor Opery Bałtyckiej w Gdańsku.

Przez kilka ostatnich lat pełnił Pan funkcję dyrektora Opery Bałtyckiej. Myśli Pan o tym miejscu jak o swoim drugim domu?

- To praca, którą trzeba kochać. Jest tak czasochłonna, że bez fascynacji sztuką operową po prostu trudno byłoby wytrzymać. Zwłaszcza że muszę łączyć funkcje dyrektora instytucji, dyrektora artystycznego i dyrygenta. Jeżeli akurat dyryguję, spędzam w operze co najmniej 13 godzin dziennie. Ale nie dajmy się zwariować, są tygodnie lżejsze i cięższe. Proszę pamiętać, że oprócz działalności artystycznej, kreowania nowych projektów, są "papierki" - walka o dotacje, rozmowy z pracownikami.

Łatwo Panu łączyć role dyrygenta i osoby odpowiedzialnej za finanse?

- Proszę sięgnąć do życiorysu Beethovena, Paganiniego czy Wagnera - wszyscy byli swoimi własnymi menedżerami i łączyli artyzm z umiejętnością zarządzania budżetem. Jeśli mam do dyspozycji wykwalifikowanych pracowników, moja rola ogranicza się do wyznaczania kierunku i akceptowania rozwiązań. To naprawdę nic trudnego. Posiadam przecież 20-letnie doświadczenie, z czego większość jako dyrektor opery. Interesują mnie zmiana prawa dotyczącego instytucji kultury, szykowana przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz formy zarządzania kulturą w Unii Europejskiej. Moim zdaniem czeka nas poważna reforma. Bez względu na to, czy rozpoczniemy ją sami, czy nie, wreszcie musi nastąpić, ponieważ tę potrzebę generują okoliczności zewnętrzne i rynek kultury.

Większości z nas opera kojarzy się ze sztuką wysoką i elitarnością. Jak udaje się Panu przekonać widzów, by przychodzili na spektakle?

- Od pierwszego dnia mojej pracy powtarzałem, że nie możemy iść tylko w jednym kierunku. Przecież wiele osób odstrasza samo słowo "opera"! Wpadłem na pomysł, że będziemy opierać działalność teatru na czterech filarach. Pierwszym była właśnie opera, drugim - taniec, trzecim - edukacja. Czwarty to "tutti", co oznacza "wszystko", taki miszmasz. Następnie wymyśliłem, że wprowadzając kolejne sezony, sięgniemy do inspiracji kulturami różnych państw europejskich. Na przykład teraz, podczas sezonu francuskiego, skupiamy się nie tylko na operze, ale też na malarstwie, winie i samochodach.

Kiedy powiedziałem Panu, że zamiast w Operze spotkamy się w kultowym sopockim Grand Hotelu, bardzo się Pan ucieszył.

- Uwielbiam miejsca z historią i mimo że nie jestem turystą, często tu wpadam. Poza tym Sofitel wspiera nas jako partner trwającego sezonu francuskiego, współorganizując koncerty, warsztaty. Będąc instytucją kultury, chcemy, by widzowie postrzegali nas jako kreatywną, tętniącą życiem przestrzeń w Trójmieście, która przyciąga nowych odbiorców. W ten sposób opera ma stać się dostrzegalna dla grup społecznych, które wcześniej mówiły: "Opera? Nie, dziękuję".

Jako nastolatek fascynował się Pan budową maszyn, miał Pan typowo ścisły umysł. Dlaczego absolwent technikum mechanicznego został dyrygentem?

- Od dziecka miałem smykałkę do techniki. Moi rodzice uważali, że muzyka to przyjemne hobby, ale absolutnie nie pomysł na życie. Przecież mężczyzna musi utrzymać rodzinę! Zdawałem nawet egzaminy na Wydział Mechaniczny Wyższej Szkoły Morskiej w Szczecinie. Zrezygnowałem w ostatniej chwili. Przyszedłem do ojca i oznajmiłem, że nie zostanę marynarzem, tylko dyrygentem.

Był zawiedziony?

- Nie, znał mnie i wiedział, że lubię stawiać na swoim. Rodzice wiedzieli, że jeśli coś mnie fascynuje, nie ma sensu mi tego zabraniać. Liczyli, że dzięki pasji i pracowitości osiągnę nieprzeciętne wyniki. I chyba się nie pomylili! Na studiach przez rok przebywałem w Gdańsku. To był cudowny okres, choć lata 1981-83 nie należały do najspokojniejszych w historii Polski. Następnie przeniosłem się do Warszawy i tam studiowałem już dyrygenturę.

W środowisku dyrygentów jest duża konkurencja. Co zrobić, by zaistnieć?

- Na sukces w tym zawodzie składa się wiele czynników, ale podstawowym warunkiem jest zrozumienie, że dyrygentem chce się być. Dopiero później możemy mówić o edukacji, zdolnościach czy talencie. Z racji piastowania funkcji szefa Katedry Dyrygentury w Akademii Muzycznej w Poznaniu prowadzę kursy z kandydatami na studia. Mamy różnych uczniów, ale sukces odniosą tylko ci, którzy są zdeterminowani.

Trudno mi uwierzyć, że na taki kierunek ktoś decyduje się z przypadku...

- Też tak uważam, ale dyrygent tak naprawdę nie różni się niczym od lekarza. Mnóstwo osób kończy medycynę, jednak nie wszyscy zostaną pasjonatami swojego zawodu czy specjalizacji. Można powiedzieć, że wśród muzyków dyrygent to odpowiednik chirurga wśród lekarzy.

Ścisły umysł jest atutem w pracy dyrygenta?

- Bez wątpienia, ale pomagają również inne cechy: muzykalność, zdolności manualne, intrygująca powierzchowność i... Nie chcę używać słowa "charyzma", ale dyrygent musi mieć coś z przywódcy. To przecież lider, który staje naprzeciwko zespołu i oczekuje realizacji swojej propozycji artystycznej.

Czyli nie jest to zawód dla nieśmiałych?

- Oczywiście, inaczej zjedzą go nerwy albo nikogo nie zainteresuje. To musi być pasjonat swojego fachu. W końcu na sukces pracuje cała orkiestra, więc między artystami a dyrygentem powinno panować porozumienie. Bywa, że jest całkiem odwrotnie: dyrygent nienawidzi orkiestry, orkiestra dyrygenta. Takie napięcie również może wygenerować określony, czasem doskonały artystycznie efekt. Pod warunkiem że wszyscy są profesjonalistami i wiedzą, do czego dążą.

Jak wygląda Pana pozamuzyczne życie?

- Mam dom na wsi, w którym z moją wspaniałą żoną uwielbiamy się zaszywać. To miejsce wyjątkowe. Wtedy realizuję inne zainteresowania. Kocham pracę w drewnie, dendrologię... Ubolewamy, że nie możemy tam przebywać częściej - przyroda w końcu nie poczeka, aż przytnę żywopłot i posadzę rośliny. Bardzo lubię podróżować, ale mój zawód generuje sytuację, w której de facto żyję na walizkach. Dam panu przykład: jutro o świcie jadę pociągiem do Szczecina. Następnego dnia rano jadę do Poznania, po pięciu godzinach do Wrocławia. Tam śpię, o świcie jadę do Jeleniej Góry, a wieczorem wracam do Gdańska... To naprawdę niekiedy męczące.

I tak przez cały czas?

- Na szczęście to dotyczy jedynie pewnej części roku. Lubię jeździć pociągiem i, gdy tylko mogę, wybieram go zamiast samochodu. Podczas podróży koleją odpoczywam - pracuję nad partyturą, czytam gazetę, korzystam z komputera.

Natomiast w operze im więcej chcesz zrobić, tym więcej masz problemów, chyba że obok stoi ktoś, kto cię wspiera i pomaga. Oczywiście można też stwarzać pozory zajętości, a tak naprawdę nie zajmować się niczym, ale ja tak nie potrafię. Uważam, że Opera Bałtycka powinna stać się koroną pośród instytucji kultury województwa. Taki miałem plan i w dużej części go zrealizowałem. Ale teraz przede wszystkim należy zrobić gruntowną przebudowę albo postawić nowy budynek. Niech pan sobie wyobrazi, że jeszcze i tym musiałbym się zająć. Wystarczy, że kiedy przez 18 lat pełniłem funkcję dyrektora Opery na Zamku w Szczecinie, doprowadziłem do jej kapitalnego remontu.

Dzięki temu może Pan pielęgnować swoje zamiłowanie do majsterkowania!

- Chętnie zajmuję się kwestiami technicznymi, rozwiązywaniem problemów techniki teatralnej i wiele innych. Przyznam się panu, że potrafię również szyć na maszynie.

Nauczył się Pan tego z konieczności?

- Moja mama i babcia zajmowały się szyciem, więc jako dziecko też chciałem spróbować. W tamtym okresie w sklepach niczego nie dało się uświadczyć. Ludzie byli złaknieni towarów, więc raz kolega zaprosił mnie do projektu - mieliśmy uszyć tysiąc kapci, które błyskawicznie się sprzedały. Oczywiście nie siadam do maszyny na co dzień, ale nadal mogę przejechać ścieg czy stebnówkę. Rzecz jasna z czasem wychodzi się z wprawy. Praca dyrygenta to z jednej strony wielkie emocje, z drugiej - precyzja.

W życiu jest Pan typem wrażliwca czy ma Pan racjonalne podejście do świata?

- Istnieje powiedzenie: dobry dyrygent to stary dyrygent. Ktoś, kto dłużej pracował w danym fachu, potrafi zapanować nad emocjami - wie, kiedy je powściągnąć, a kiedy nie. Mam 56 lat i nie nazwałbym się może już starym, ale...

Dojrzałym?

- To dobry wiek dla dyrygenta. Posiadam pewne doświadczenia, ale nie czuję znużenia i nadal potrafię wykrzesać emocje. Z biegiem lat staje się to coraz trudniejsze. Doceniam ich siłę, jednak zdaję sobie sprawę, że nie wpływają korzystnie na dobre - szczególnie w Operze - wykonanie dzieła. Czasem jest potrzebny taki rzemieślniczy spokój. Dopiero łącząc te dwa aspekty, odniesiemy sukces. To jak z sosem i potrawą: spokój to potrawa, a sos - emocje.

Niebawem kończy się Pana kadencja w Operze Bałtyckiej. Jak wyobraża Pan sobie ostatni dzień pracy tutaj?

- W zawód artysty-dyrektora jest wpisana świadomość, że jednego dnia szefujesz tutaj, a drugiego gościsz gdzie indziej. Oczywiście, że nie odbędzie się to bez emocji. Spędziłem w Operze Bałtyckiej jakiś czas, straciłem trochę zdrowia, zżyłem się z niektórymi pracownikami. Ale gdy kończy się kontrakt, nadchodzi moment, kiedy po prostu musisz szukać na siebie nowego pomysłu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji