Artykuły

Miłość i czas

Jeżeli książki leżą na półkach i w stertach na podłodze, to musi być mieszkanie intelektualistki. Na scenie im. Haliny Mikołajskiej w Teatrze Dramatycznym widzimy nowojorskie lokum Hannah Arendt, autorytetu moralnego, filozofki i teoretyczki polityki.

Jest rok 1975 - rok śmierci Arendt. Ponad dziesięć lat wcześniej była sprawozdawczynią procesu Adolfa Eichmanna, co zaowocowało reportażowo- politologiczną książką Eichmann w Jerozolimie. Rzecz o banalności zła. Stąd też izraelska autorka Savyon Liebrecht nadała swemu opartemu na faktach dramatowi tytuł: Rzecz o banalności miłości. A uczucie to łączy osoby absolutnie niebanalne: Hannah Arendt, w 1925 roku osiemnastoletnią studentkę filozofii, i jej nauczyciela i kochanka, wówczas dwukrotnie od niej starszego Martina Heideggera. Dla Fraulein Arendt jest to uczucie skierowane nie tylko do mężczyzny, ale do duchowego przewodnika i mistrza. Dla niej to nie tylko związek ciał, ale i - a może przede wszystkim - nagich intelektów. Podobnie dla profesora filozofii, który jak Pigmalion zakochał się w stworzonym przez siebie dziele: swojej studentce. Schadzka kochanków w odosobnionym leśnym domku, będącym własnością "tego trzeciego" - zazdrosnego przyjaciela panny, i równie zdolnego żydowskiego studenta profesora, Michaela - nie przypomina filozoficznej dysputy. Ale my, widzowie, wiemy, kto jest kto i jakie będą dalsze losy bohaterów: Martin Heidegger, najznakomitszy chyba filozof niemiecki, którego podstawowym dziełem jest Bycie i czas, a który po dojściu Hitlera do władzy w 1933 wstąpił do NSDAP i został rektorem uniwersytetu we Fryburgu. Był świadkiem palenia "niesłusznych" książek.

Zapewne nie był świadomy następstwa - że jeżeli pali się książki, w następnym kroku pali się ludzi. Niemniej "wsławił się" kilkoma donosami do gestapo na swoich żydowskich kolegów. Dlatego też po 1945 roku został poddany procedurze denazyfikacyjnej i odsunięty od pracy dydaktycznej. Do końca życia prowadził korespondencję z Hannah Arendt. Hannah Arendt jako osoba żydowskiego pochodzenia musiała wyjechać z Niemiec. Początkowo do Francji, później do Stanów Zjednoczonych. Była dwukrotnie zamężna z mężczyznami znanymi z działalności antyfaszystowskiej. Została wykładowcą na uniwersytetach w Chicago i Nowym Jorku. Była autorką dzieła Korzenie totalitaryzmu - podstawowej refleksji nad źródłami ustrojów totalitarnych i autorytarnych, zarówno faszystowskich, jak komunistycznych. Do końca życia jako jedyna spośród uczniów Heideggera prowadziła z nim korespondencję, broniła jego dobrego imienia jako naukowca, a na osiemdziesięciolecie urodzin opublikowała esej, w którym dowodziła, iż jako człowiek naiwny politycznie został mimowolnie uwiedziony przez ideę ruchu narodowosocjalistycznego.

W świat przedstawiony dramatu Savyon Liebrecht wkracza kolejna osoba - młody człowiek, który podaje się za przedstawiciela uniwersytetu w Jerozolimie i w celach dokumentacyjnych chce nagrać wypowiedź Arendt. Ona na to chętnie przystaje, upatrując w tym okazji do wyjaśnienia swych - przekłamywanych w Izraelu - kontrowersyjnych tez i uwolnienia się od oskarżeń, iż popiera nazistów. Rocznikowo ów fikcyjny bohater odpowiada samej autorce dramatu, która urodziła się w 1948 roku w Monachium jako pierwsze pokolenie, które przyszło na świat po Holokauście. Pokolenie to miało za złe swoim rodzicom, że szli jak ofiarne zwierzęta na rzeź. Izraelczycy mieli o tę konstatację pretensje do Arendt, pretensje tak daleko posunięte, że jej książka o Eichmannie ukazała się w Izraelu dopiero w roku 2000, czterdzieści lat po procesie i dwadzieścia pięć lat po jej śmierci. Okazuje się, że dokumentacja dla uniwersytetu jest kamuflażem. Młody człowiek to potomek przyjaciela z młodości pani profesor, Rafaela Mendelsona, dawnego konkurenta do serca i ciała Hanny Arendt. Podejrzewa on - czego potwierdzenie znalazł w dziennikach ojca po jego śmierci - że ten padł ofiarą prześladowań gestapo za sprawą donosu Arendt. Sprawa, dla niej przynajmniej, się wyjaśnia. Wystarczy porównać daty jej zatrzymania, przeszukania mieszkania i znalezienia tam listów Rafaela, z datą jego zatrzymaniem, do którego widocznie pośrednio się przyczyniła. Ów przyjaciel nie dał jej po wojnie znać, że przeżył, ale do końca życia nazbierał walizkę wycinków z prasy dotyczących jej i Heideggera. Nie przebaczył, ale i nie zapomniał.

***

Z dramatu Savyon Liebrecht Rzecz o banalności miłości powstał świetny teatralny spektakl. Nie jest to prapremiera - ta miała miejsce w Teatrze Telewizji równo rok temu. Reżyserował Feliks Falk, role młodych i starych kochanków zagrali: Agnieszka Grochowska i Piotr Adamczyk oraz Teresa Budzisz-Krzyżanowska i Andrzej Grabowski; spektakl zebrał liczne nagrody na festiwalu Dwa Teatry w Sopocie. Widziałam go - reżyser wykorzystał wszystkie telewizyjne środki montażowe do płynnego przemieszczania się w czasie, przejmujące zbliżenia, kadrowania przestrzeni. Było to mocne wejście do polskiego teatru Savyon Liebrecht, dziennikarki, prozaiczki i dramatopisarki, następczyni zmarłego w 1999 Hanocha Levina, którego w Polsce zagrano dotąd aż 17 tytułów. Jej pięć dramatów krążących wokół tematyki Holokaustu wydała w przekładzie Michała Sobelmana w 2012 roku Agencja ADiT.

Oto miałam przed oczami pracę reżyserską utrzymaną w duchu prac dawnych wybitnych reżyserów - Axera, Hubnera...

Teatr rządzi się innymi prawami niż telewizja. Na szerokiej scenie Marta Dąbrowska-Okrasko zbudowała całe szańce z książek. W centralnym punkcie stoi wielki fotel, na którym siada osłabiona po pobycie w szpitalu profesor Arendt. Przed fotelem widzimy istotny znak - to wielka metalowa popielniczka na nóżce, z racji choroby nieużywana, choć Arendt od pierwszego roku studiów była nałogową palaczką (na prawie wszystkich zdjęciach trzyma papierosa). Po lewej stronie sceny wyodrębniona została przestrzeń z odległej o 40 lat przeszłości: półki, stół, wieszak - to wspomniany dom schadzek studentki i profesora. Arendt czeka na gościa - izraelskiego dokumentalistę. Obiecuje przyjaciółce przez telefon, że będzie mówić tylko o Eichmannie, ani słowa o Heideggerze. Im bardziej odsuwa od siebie myśli o nim, tym uporczywiej powracają. I tak sama, chcąc nie chcąc, ewokuje żywe, niczym niezatarte sceny wspomnień z wczesnej młodości.

Hannę Arendt gra Halina Skoczyńska: skupiona, refleksyjna, zadumana, a jednocześnie bystra i czujna; od początku rozmowy z młodym Izraelczykiem Michaelem Ben Szadekiem (gra go, a także jego ojca w retrospektywach, Mateusz Weber) jest zainteresowana nim jako człowiekiem, chce wprowadzić "więcej symetrii we wzajemnych relacjach", indaguje o życie, rodzinę, status. Jasno i dobitnie wykłada swe intelektualne racje, tak że rozumie ją nie tylko partner, ale cała widownia, choć proste to wcale nie jest. Ma silne poczucie własnej wartości i pozycji, jest Panią Profesor, panią na własnym terenie, osobą rozgrywającą i narzucającą reguły gry. Nawet przy najcięższym oskarżeniu, gdy zdemaskowany chłopak przyznaje, że przyszedł z ciężkim zarzutem, nie poddaje się bez walki, wyrywa mu dziennik ojca, czyta, analizuje, wyciąga wnioski, walczy z przekłamaniem, które ją w jego oczach hańbi. Jedyną jej słabością jest głód nikotyny, czego nie potrafi zwalczyć - nałogowcy świetnie rozumieją, jak to jest, gdy się myśli tylko o zapaleniu papierosa. Jedyną osobą, której przyzwalała przed wojną, a i po wojnie na manipulację - jest Martin Heidegger. Pozwala na to, bo kocha go miłością silniejszą niż wszystko, silniejszą niż śmierć, bo przecież ich duchowy związek pozostał trwały aż do jej śmierci. Fascynujące jest patrzeć, jak sentymentalizm idzie w psychice tej postaci łeb w łeb z intelektualnym geniuszem - zdawałoby się, ogień i woda, niekompatybilne "jednostki" - a jednak aktorka potrafi przekonać, że jest pełną osobą, czującym i myślącym człowiekiem, lojalna lojalnością kategoryczną i bezwzględną; choć widzi, jak starzec cynicznie zabiega u niej o protekcję - czy to w sprawie denazyfikacji, czy sprzedaży rękopisu - pozostaje Hanną, jego wierną sojuszniczką. W jej aksjologii geniusz filozoficzny usprawiedliwia etyczne niedoskonałości filozofa jako człowieka. A ona sama jest kobietą o dwóch twarzach - jako Fraulein Arendt kocha bezgranicznie; jako Frau Bliicher, żona swego męża z KPD, chętnie wsadziłaby Heideggera do szklanej klatki i osądziła za niemieckie winy niczym Eichmanna. I obie są prawdziwe.

Rzecz O banalności miłości poleciłabym bez wahania każdemu, z pewnością, że wyjdzie z teatru z a nie stratą.

Adam Ferency w tej roli budzi kontrowersje. Nie pasuje do delikatnej psychologicznej tkanki całego przedstawienia. Jest apodyktyczny, natarczywy, zadufany, przekonany o jedynej prawdzie swej racji.Posuwa się aż do krzyku przywołując na co zwrócił mi uwagę Cezary Niedziółka - wspomnienie swego nauczyciela Tadeusza Łomnickiego w Karierze Artura Ui. Czy subtelny myśliciel naprawdę bywał wiecowym krzykaczem? Może i bywał, jeśli, przyjąwszy manierę Wodza, wygłaszał wykłady dla członków NSDAP? Skłonna byłabym szukać jakichś uzasadnień dla tej przerysowanej roli, choć generalnie widzom trudno przełknąć te butę, pyszałkowatość, demonstracje autorytarnego chamstwa. Nagrody aktorskiej za tę interpretacje Ferency raczej nie powinien się spodziewać.

Cudownie natomiast wypada Martyna Kowalik jako młoda Arendt: mądra, ale żarliwa, potrafiąca przed pełnym pretensji przyjacielem bronić swego prawa do namiętności. Z trudem przełykająca gorzką pigułkę - konieczność rozstania z powodu zazdrosnej pani Heidegger, zsyłkę na inny uniwersytet, a potem kolejny, w Heidelbergu, gdzie robi doktorat u Karla Jaspersa na temat koncepcji miłości u św. Augustyna. Za partnera ma Adama Ferencego - zrezygnowano z postaci młodego Heideggera, a szkoda, bo starzec nie jest przekonujący jako obiekt absolutnej miłości. Absolutnej, choć nie bezkrytycznej - młoda aktorka nie waha się mu ciskać w twarz oskarżeń o obrzydliwy flirt z nazizmem, nie daje się przekonać jego intelektualnym kontredansom, ale nie daje się też obrażać. Jest bardzo ładna i atrakcyjna, podobna w typie do Haliny Skoczyńskiej, z którą na koniec - to absolutnie nieoczekiwany finał przedstawienia - siadają razem na blacie stołu i palą papierosy. To jak komunia: tak przeszłość i teraźniejszość, młodość i starość stapiają się w jedno. Ulga. Wyzwolenie. Pogodzenie. Dla widzów - wzruszenie. To zasługa reżysera, Wawrzyńca Kostrzewskiego, który debiutował na tej samej scenie Cudotwórcą Friela, spektaklem chwalonym i wyróżnianym. Gdy wracałam do domu po spektaklu, było to dwa dni po opisywanych przeze mnie na tym portalu uroczystościach w rocznicę śmierci Zygmunta Hubnera. I tak sobie pomyślałam, że oto miałam przed oczami pracę reżyserską utrzymaną w duchu prac dawnych wybitnych reżyserów - Axera, Hubnera... jest to typ reżyserii "przezroczystej", ukrytej, nie takiej, co puszy się i miota, pcha na siłę na afisz. Reżyser działa logicznie, dlatego jego przedstawienie jest harmonijne, jasne, zrozumiałe, wyważone. Ciekawie opowiada frapującą i zagadkową historię. Płynnie porusza się na planie tego, co oparte na faktach, i tego, co dopisała wyobraźnia Savyon Liebrecht. Mówi o rzeczach powszechnych, lecz niełatwych: o miłości, sile ludzkiej myśli, upływającym czasie, etyce, potrzebie wartości prawdziwych i demaskowaniu fałszywych. Słowem - o ludziach i do ludzi.

Na koniec chciałam powiedzieć, że pytają mnie czasem, na co iść do teatru, co bym poleciła. Najczęściej wiję się jak piskorz, bo nic mi się nie podoba tak do końca, więc najczęściej polecam sztuki ze znanymi aktorami, bo to w miarę bezpieczne, choć czynię to bez przekonania. Natomiast jeśli chodzi o Rzecz o banalności miłości, to poleciłabym to przedstawienie bez wahania każdemu, z pewnością, że wyjdzie z teatru z zyskiem, a nie stratą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji