Artykuły

Teatr czy teatrzyk?

Co tam panie w teatrze słychać? cz. I. Premiery mijającego sezonu w Jeleniej Górze, Opolu, Wrocławiu i Wałbrzychu podsumowuje Tygodnik Wałbrzyski.

Styczeń 2018 przyniósł niewiele premier. Pierwsza z nich odbyła się w teatrze jeleniogórskim. Dyrektor, jednocześnie aktor - Tadeusz Wnuk kontynuuje wizję nowego oblicza teatru - bardziej rozrywkowego. Spektaklem "Osiem kobiet" idealnie wpisuje się w takie założenia, które notabene przynoszą znakomite rezultaty. Na ulicę Krótką 3, jak podkreślał dyrektor po premierze, przychodzą tłumy. Od września do końca roku teatr odwiedziło pięć tysięcy widzów. Niestety takiego entuzjazmu nie powinien budzić już sam spektakl. Tekst Roberta Thomasa został już sfilmowany przez Francoisa Ozona. Reżyser zaprosił do współpracy takie gwiazdy jak Catherine Deneuve. Tak więc doskonale znany aktor, Jerzy Bończak sporo zaryzykował biorąc się za reżyserię francuskiej komedii kryminalnej. Z zadania się wywiązał, ale wyłącznie na poziomie rzemieślniczym. Osiem kobiet, we własnym gronie, próbuje wykryć morderczynię pana domu. Ta sytuacja obnaża interesowność i fałsz siostry, żony, pokojówek, córek, szwagierki i teściowej. Jest jak to w farsie - śmiesznie i zabawnie. Niestety wyłącznie tyle. Często przez zabawę przedziera się zwyczajna nuda. Jeleniogórskie "Osiem kobiet" niczym szczególnym się nie wyróżniło. Postacie kobiet są przerysowane. Najlepiej z nich wypada Pierrette, to dzięki Elwirze Hamerskiej-Skóreckiej. Cóż, z pewnym niepokojem obserwuję, jak repertuar Teatru im. K.C. Norwida coraz bardziej wypełnia się komediami ("Najdroższy", "Szalone nożyczki", Mąż mojej żony", Mąż i żona"). Do nich dołącza teraz niezbyt udane "Osiem kobiet".

W podobnym tonie rok otworzył teatr w Opolu prezentując komedię "Rozkład jazdy" Petra Zelenki w reżyserii Agaty Puszcz. Dwoje aktorów od pierwszych chwil skutecznie bawi publikę, ale bardziej czujni widzowie dostrzegą, że coś jest nie tak. Stefan i Bi mocno przerysowują swoje gesty i kwestie. Kiedy czekamy na rozwiązanie tej kwestii, perypetie bohaterów trwają i trwają. Oglądamy jak małżeństwo zaprasza do domu znajomych. Przez nieoczekiwany zbieg okoliczności na przyjęcie wybiera się znajoma z nowym partnerem i... jej były mąż. Gospodarze przewidując kłopoty robią wszystko, aby rozbite małżeństwo nie stanęło twarzą w twarz. To rodzi oczywiście mnóstwo mniej lub bardziej zabawnych sytuacji. Wreszcie okazuje się, że oglądamy spektakl w spektaklu, a dokładniej próbę komedii pomyłek. A para bohaterów to nieszczęśliwi aktorzy, których sytuacja życiowa zmusiła do gry w takim komercyjnym przedsięwzięciu. Tymczasem do niedawna realizowali się w ambitnych kręgach szekspirowskich. Ten wątek co prawda budzi bardziej wymagających i już trochę znudzonych odbiorców, ale wydaje mi się, że za późno. Mało tego, ich - na pewno ciekawsze - prawdziwe kłopoty nadal pozostają na marginesie, a my musimy patrzeć na bezcelową bieganinę. Docenić należy za to oryginalną formę teatralną oraz wysiłek aktorów Cecylii Caban i Rafała Kronenberga, odtwarzających wiele postaci.

Finał odkrywa jeszcze jedną płaszczyznę spektaklu, ale i tak pierwsza tegoroczna premiera opolskiego teatru pozostanie dla mnie wydarzeniem z niewykorzystanym potencjałem. Niestety zabawa i śmiech zdominowały głębszą warstwę dramatu Zelenki. Skoro spektakle o zabawowym charakterze nie zrobiły na mnie wrażenia, to w końcu miałem szansę zachwycić się klasyczną, propozycją teatru opolskiego - "Zdziczenie obyczajów pośmiertnych" Bolesława Leśmiana. Trójkę młodych aktorów poprowadziła ich rówieśnica -Marta Streker. Zgodnie z poetyckim dramatem, napisanym przez największego wrażliwca XX-lecia międzywojennego, reżyserka sprowadza na miejsce zbrodni małżeństwo i kochankę. Postacie nie przypominają oskarżonych, a raczej duchy, które romantycznie rozprawiają o miłości, zazdrości, samotności, rywalizacji, pożądaniu i wreszcie o śmierci. Artystom, którzy znakomicie posługują się trzynastozgłoskowcem, towarzyszą przedmioty znane ze współczesnej kryminalistyki. Zaangażowana gra aktorów, delikatne nawiązanie do naszych czasów i klimatyczna muzyka moim zdaniem okazały się niewystarczające, aby spektakl uznać na udany. Może zabrakło jakiegoś przełamania, zaskoczenia, czegoś, co by ożywiło trochę monotonne dialogi. Szczególnie, że język, jakim się posługują bohaterowie dramatu, choć bez wątpienia jest piękny i wzniosły, to już dawno przebrzmiały. Zrozumienie go wymaga wyjątkowego skupienia i wysiłku. Doceniam pracę twórców, ale potencjał literacki i wyobraźnia Marty Streker nie zostały wykorzystane. Takiej uwagi nie można sformułować wobec najnowszej premiery Teatru Współczesnemu we Wrocławiu - "Genialna przyjaciółka" wg dramatu G. Kultową powieścią włoskiej pisarki lub pisarza (dane autora są ściśle skrywane) zainteresowała się Weronika Szczawieńska. Nic w tym dziwnego, przecież charyzmatyczna reżyserka lubi tematy kobiece i słynie z feministycznych poglądów. I trzeba przyznać, że artystka świetnie odnalazła się w rzeczywistości stworzonej przez G. Mało tego, zbudowała swój świat jeszcze bardziej szalony. Aktorzy poruszają się wśród widzów w wolnej przestrzeni sceny na strychu. Przez dwie godziny żadne z sześciorga artystów nie schodzi za kulisy. Wielokrotnie przebierają się, a jeszcze częściej wcielają się w kilka ról. Zanim jednak wciągniemy się w zwariowane historie bohaterki, trzeba przejść przez, nie do końca udany, początek. Twórcy z niezłomną determinacją przez długi, za długi, czas próbują zapoznać nas z bohaterkami "Genialnej przyjaciółki". Dopiero później zaczyna się dziać. Przeżywamy wspomnienia G. z pierwszych doznań erotycznych, miłosnych. Słuchamy refleksji po debiucie literackim, o wychowaniu dzieci.

To wszystko odbywa się w konwencji zaskoczeń, dramatu, humoru, perwersji. Spektakl może się podobać lub nie, ale trudno wobec niego zachować obojętność. Pierwsza polska inscenizacja "Genialnej Przyjaciółki" na pewno jest sporym wydarzeniem artystycznym we Wrocławiu. Taka wiadomość ze stolicy Dolnego Śląska na pewno cieszy, szczególnie, kiedy Teatr Polski wciąż spoczywa na dnie. Pod koniec lutego wałbrzyscy miłośnicy teatru mogli wybrać się na pierwszą tegoroczną premierę do naszego teatru. Do Wałbrzycha wrócił duet Jan Czapliński, autor tekstu i Aneta Groszczyńska, reżyserka. Po sukcesie "Zapolskiej Superstar" artyści tym razem prześwietlili życiorys Henryka Sienkiewicza, a efekt swojej pracy nazwali "Sienkiewicz Superstar (czyli zupełnie spóźniona anegdota biograficzna na chwalebną okazję stulecia odzyskania niepodległości)" [na zdjęciu]. Rezultat okazał równie znakomity jak wspomniany spektakl sprzed blisko trzech lat. Mam wrażenie, że twórcy w swoim artystycznym szaleństwie poszli jeszcze dalej. Bohaterem jest oczywiście popularny pisarz, ale Czapliński i Groszczyńska traktują go jako pretekst do grzebania w historii Polski i budzenia naszych demonów. I robią to naprawdę świetnie. Sięgają aż po rozbiory, ale najzabawniej robi się, kiedy autorzy przechodzą do współczesności. "Sienkiewicz Superstar..." nie jest jednak tylko komedią. Im bliżej końca dramatu, robi się coraz smutniej. Jak na czasy, w których władza kontroluje kulturę, to najnowszy spektakl Teatru im. J. Szaniawskiego jest wyjątkowo ostry i bezkompromisowy. Jednym słowem, to prawdziwe wydarzenie.

Za tydzień kolejna porcja wrażeń z teatralnych scen.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji