Artykuły

Kurier Warszawski

Zimerman - genialny czy tylko średni? Czy warto tańczyć sanie walce? Dramat nie rozpoznany (no i rzeczywiście!) Pan Szober poddany odpowiednim zabiegom Smaczek Warszawy Prusa bawi jak sto lat temu... Dla kogo i dlaczego dawniej chodzono do kina?

Podobnie nie mam pewności czy należało wystawić "Dramat nie rozpoznany" Witkiewicza; utwór odnaleziony dopiero po śmierci pani Jadwigi Witkiewiczowej - zachowany we fragmentach, bez początku i bez zakończenia ("tytuł" nadał mu Konstanty Puzyna). Opublikowany dopiero w II wydaniu "Dramatów" Witkiewicza (PIW 1972) teraz doczekał się swej prapremiery: w Teatrze Małym, w reżyserii Tadeusza Minca. Puzyna, najwybitniejszy nasz "witkacolog" twierdzi, że "Dramat nie rozpoznany" to jeden z ciekawszych utworów Witkiewicza, ponieważ rozważa sprawę etyki, na temat której Witkacy w zasadzie nigdy się nie wypowiadał. Jest to spostrzeżenie jak najbardziej słuszne, "Dramat" jest interesujący... w czytaniu. W spektaklu natomiast wszystko się w nim gmatwa; po prostu Minc korzystając ze swobody jaką stwarzały mu luki w dochowanym tekście - rozszalał się inscenizacyjnie, tu pouzupełniał, tam podokładał, ówdzie rozwinął... zapominając o starej prawdzie, że wszystkie absurdalności i paradoksy Witkiewicza wtedy naprawdę błyszczą i fascynują, kiedy podaje się je zwyczajnie, poczciwie, skromnie.

Trudno też mówić coś o aktorach, jeśli jako zasadę przyjęto operowanie sztucznym, pokrętnym gestem, pląsem, akrobacją itp. Bodaj jedynie Bohdana Majda (Matka), a zwłaszcza Janusz Kłosiński (Sędzia) uratowali się z tej inscenizatorskiej rozprawy z Witkacym. A "Dramat" dla widzów w Teatrze Małym nadal pozostał nie rozpoznany...

Że jednak nie samą wielką literaturą żyć nam przystało, obejrzałem w Teatrze Łomnickiego, na Woli, operetkę komiczną Feliksa Szobera i Adolfa Sonnenfelda napisaną (po stu latach!) na nowo przez Ryszarda Marka Orońskiego i Włodzimierza Korcza... Boże mój! "Podróż po Warszawie" - toż to uroczy relikt uroczej epoki teatrzyków ogródkowych, z których słynęła niegdyś nasza stolica, przypomnienie Warszawy pana Prusa, pierwszego "Kuriera Warszawskiego", konnych tramwajów, przejażdżek łódką na Saską Kępę, początków kolei parowej, skromnych panienek na wydaniu, prowincjonalnych dziedziców obnoszących po piwiarniach swą bezdenną głupotę i prymitywnych warszawskich cwaniaków obnoszących tamże swe przedmiejskie maniery...

Feliks Szober - dziennikarz, tłumacz librett operetkowych, inspicjent teatralny, drugorzędny aktor do epizodów, patrzył na to wszystko bystrym młodym okiem i wreszcie - za namową przedsiębiorcy teatralnego, występującego w "Tivoli" Doroszyńskiego, napisał wodewil: "Podróż po Warszawie". To dopiero był sukces! Publiczność tłoczyła się do "Tivoli", jak gdyby nie oglądała tam na scenie samej siebie, lecz albo braci syjamskich, albo cielę o dwu głowach. Postacie bohaterów wodewilu: Barnaby Fafuły i Józia Grojseszyka stały się przysłowiowe...

Szober wraz ze starszym od siebie o blisko dziesięć lat muzykiem, panem Sonnenfeldem trafili na złotą żyłę: pisali kolejne wodewile żywo reagujące na aktualne zdarzenia, będące jak gdyby udramatyzowanymi satyrycznymi felietonami. Publiczność niezmiennie była zachwycona, lecz krytycy... nie pozostawiali na Szoberze suchej nitki, odmawiali mu jakichkolwiek talentów. Nie miał przy nich Szober łatwego życia, może i dlatego zakończył je szybko: zmarł na atak serca mając 33 lata.

Dziś o tych krytykach nikt już nie pamięta, natomiast wodewile Szobera... Gdy utraciły bezpośrednią aktualność zeszły na jakiś czas ze scen, ale powróciły na nie po latach jako pełne uroku staroświeckie obrazki, przywodzące przed oczy starą Warszawę. Do drugiego żywota "Podróży po Warszawie" przyczynił się przede wszystkim Leon Schiller, dając znakomitą jej inscenizację w Teatrze im. Bogusławskiego w roku 1924. Pisał Antoni Słonimski, że uczynił przysługę paru ludziom lubującym się w świeżej naiwności dowcipu i w tej miłej zżółkłej barwie, przypominającej stare roczniki "Kłosów" pozłoconych słońcem przez szyby antykwarni...

A teraz - trzecia młodość! W adaptacji Ryszarda Marka Grońskiego (tekst) i Włodzimierza Korcza (muzyka) z Szobera pozostał wprawdzie tylko jeden czterowiersz:

W kapeluszu z wielkim kokiem

i ze szkiełkiem od pan Pik -

Będziesz panna strzelać okiem

I zadawać wielki szyk...

natomiast z Sonnenfelda nie ocalał bodaj ani jeden takt, niemniej - zachowało się coś znacznie ważniejszego: atmosfera. Klimat tamtych czasów oddany już poprzez dzisiejsze na owe czasy spojrzenie (scenka w redakcji "Kuriera Warszawskiego", scenka na Wystawie Rolniczej, niektóre kuplety), ale przecież pełen wdzięku i staroświeckiego smaczku. Piosenki mają świetne "Schlagworty" i zabawne skojarzenia, muzyka pomysłowo, dowcipnie instrumentowana, łatwo wpada i pozostaje w uchu... Toteż chociaż niezupełnie zgadzam się ze zdaniem autora nowej wersji, że oryginału Szobera wystawić dziś niepodobna, to przyznaję, że jeśli już trzeba było robić aż tak daleko posuniętą adaptację, to zrobić ją lepiej byłoby raczej trudno. Groński i Korcz zasłużyli na brawa!

W obsadzie bryluje przede wszystkim Hanka Bielicka (Fafułowa), a dzielnie dotrzymuje jej kroku Wacław Kowalski (Barnaba Fafuła). Z pozostałymi rolami bywa natomiast różnie, podobnie jak i ze scenografią (raczej skeczową niż wodewilową), no i z reżyserią. Młody reżyser Andrzej Strzelecki, który w telewizji tworzy najlepsze dziś programy kabaretowe (lecz ostatnio o prymat w tym gatunku w naszej TV nie tak znowu trudno), w teatrze radzi sobie na razie trochę gorzej. No, ale młody jeszcze - wszystko ma przed sobą; na razie, tak czy inaczej, publiczność wypełnia Teatr na Woli po brzegi i bawi się na tej "Podróży" równie dobrze, jak bawiła się sto lat temu za czasów Szobera. Zaś publiczność w wypadku takich sztuk bywa najważniejszym i najlepszym sędzią.

I nie najgorsze były czasy, gdy spektakle i filmy tworzono z myślą nie o krytykach i nagrodach, lecz właśnie z myślą o publiczności... W warszawskim "Iluzjonie" oglądałem ostatnio cykl dawnych filmów z Fredem Astaire'em i Ginger Rogers. "Wesoła rozwódka", "Panowie w cylindrach", "Roberta", "Lekkoduch"... Z grubsza biorąc fabuły tych filmów bywały niemal identyczne; zmieniały się imiona i profesje bohaterów, zmieniała (choć nieznacznie) sceneria, ale konflikt pozostawał w zasadzie nietknięty. A przecież - wystarczał jeden czy drugi układ taneczny, jeden czy drugi przebój i każdy z tych filmów zaczynał żyć własnym efektownym życiem, każdy stawał się inny. Nie było dla niego ważne, że w "Wesołej rozwódce" Ginger Rogers bierze Freda Astaire'a za kogoś innego, a w "Panach w cylindrach". Fred Astaire jest brany za kogoś innego przez Ginger Rogers. Ważne było to, że w pierwszym filmie tańczono "Continental", a w drugim "Cheek to cheek", ważne, że w "Robercie" śpiewano "Smoke gets in your eyes" - "Załzawione oczy"...

Chodziło się do kina nie dla rozgryzania problemu i nawet nie dla akcji. Chodziło się po to, aby zobaczyć znakomity, do dziś w swym rodzaju nie prześcigniony taniec Freda Astaire'a by kochać się skrycie w Ginger Rogers i słuchać dobrej muzyki. To wystarczało. Zresztą - czy naprawdę było to tak niewiele?

Dzisiaj film przestał być rozrywką - stał się sztuką. Sport także przestał być rozrywką - stał się wyczynem. Muzyka przestała być rozrywką - stała się matematyką. Piosenka przestała być rozrywką - stała się poezją... Bardzo to pięknie i interesująco. Tylko świat jakby trochę stracił na uroku!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji