Artykuły

Szkoda każdej chwili

- Świadomość, że są ludzie, którzy potrzebują tego, co robię, dodaje mi jeszcze sił. Dzięki możliwościom, jakie daje mi zawód aktora, także reżyseria, mogę cierpliwie czekać na kolejne propozycje. A i cierpliwości mam coraz więcej - KRZYSZTOF KOLBERGER, aktor Teatru Narodowego w Warszawie.

Należy do najpopularniejszych i najbardziej lubianych polskich aktorów. Widzowie kochają jego dyskretną elegancję oraz piękny, ciepły, choć stanowczy, głos. Ostatnio użyczył głosu granej przez Jona Voighta postaci naszego Papieża w filmie "Jan Paweł II".

- Spotykamy się w warszawskiej kawiarni "Antrakt", gdzie niedawno rozmawiał Pan z Grzegorzem Miecugowem w programie "Inny punkt widzenia". Lubi Pan atmosferę staroci?

- To miejsce ma swój niezwykły klimat i atmosferę. No i ten gmach Teatru Wielkiego. Nie bez powodów telewizje wykorzystują często to wnętrze do swoich transmisji.

- Jednak sądząc po tym, jak urządził Pan mieszkanie, widać, że woli Pan nowoczesność...

- To nie tak. Mam w domu kilka starych rzeczy, "staroci" - jak to pani nazwała. Ale rzeczywiście moje mieszkanie jest skromnie urządzone. Mam za to w nim dużo światła, a niezasłonięte okna pozwalają mi z perspektywy czternastego piętra obserwować panoramę Warszawy. I przyznam, że wydaje się ona przyjazna, a miejscami nawet ładna.

- Z uwagi na ciepły, ale stanowczy gtos wybrano Pana do odczytania

"Testamentu Jana Pawła II". To było wyróżnienie, czy tylko kolejne zadanie aktorskie?

- Mam nadzieję, że nie wybrano mnie ze względu na głos czy wygląd. Tego zdarzenia nie traktowałem jako zadania aktorskiego. To było coś więcej: niezwykłe wyróżnienie i zadanie.

- Jest Pan wierzący?

- Czy w tym przypadku ma to znaczenie..?

Gdybym nie wierzył w zasady, prawdy, ideały, nie wiem, czy chciałbym uprawiać ten zawód. Nie wiem, czy w ogóle warto bez nich żyć? Najlepsze rzeczy, które zrobiłem, powstały gdy w coś wierzyłem, coś zapalało mnie do jakiejś idei. Brzmi to może pompatycznie, ale świadomie używam tego słowa. Mam bardzo zdrowy stosunek do życia, do zawodu, który dzieje się "tu i teraz", do swojego miejsca w społeczeństwie. Nie pracuję dla przyszłych pokoleń, dla tych, co za sto lat będę chcieli wertować encyklopedię i poczytać o mnie. Pracuję teraz i dziś.

- Córka, wybierając reżyserię filmową, poszła w Pana ślady?

- Julia, żeby nikt jej nie ułatwiał, w tajemnicy przed rodzicami wybrała kierunek, który naprawdę ją interesuje. Chciała się sprawdzić. Bardzo cenię i kocham za taką odwagę oraz determinację. Nieważne, czy to są moje ślady. Reżyserem filmowym nie byłem i chyba już nie będę. Ale dobrze wiem, jaki to trudny zawód. Życzę jak najlepiej. Zawsze będę jej pomagać, czy to doradzając, czy biorąc udział w jej przedsięwzięciach. Zawsze może liczyć na moją radę oraz wsparcie psychiczne.

- Nie należę do histeryków. Potrafię trzymać nerwy na wodzy.

Julia ma jednak swoje życie, jest już dorosła. Kilka lat studiowała we Francji, z dala ode mnie. W tej chwili mieszka w Łodzi, więc kontakt z nią też jest utrudniony. Ale, gdy tylko może i ma na to ochotę, spotykamy się lub rozmawiamy przez telefon.

- Mimo choroby nowotworowej, tuż po operacji, wziął się Pan za reżyserię. Przygotował Pan, cieszący się dziś wielką popularnością, spektakl "Kocham O'Keeffe". Nie lepiej było odpocząć, poddać się rekonwalescencji?

- Teraz również mógłbym odpocząć, a udzielam pani wywiadu (śmiech) O reżyserowaniu tej trudnej sztuki zdecydował trochę przypadek. W trakcie dość zaawansowanych prac nad tekstem, poprawkami w tłumaczeniu, skrótami, zrezygnowała osoba mająca sztukę reżyserować. Małgosia Zajączkowska natychmiast powiedziała: "Krzysztof, zrób to sam". Zdążyłem się zżyć już z tekstem i może nieskromnie pomyślałem, że z pomocą Małgosi oraz kilku zaprzyjaźnionych osób pracujących nad przedstawieniem - podołam. I rzeczywiście poświęciłem tej sztuce kawał życia.

- W warszawskim Kino-Teatrze "Bajka" na spektaklu są komplety. Niebawem jedziecie na Broadway, więc naprawdę było warto!

- To prawda. Jedziemy do "jaskini lwa", miasta, w którym ta sztuka się rozgrywa. Georgia O'Keeffe i jej mąż - Alfred Stieglic, prekursor fotografii artystycznej, przez wiele lat mieszkali na Manhattanie. Tam się poznali. To dodatkowy walor. Mam nadzieję, że zobaczą to Amerykanie związani korzeniami z Polską i również się im spodoba.

- Aktorki, z którymi Pan gra w spektaklach "Sceny z życia małżeńskiego" i "Kocham 0'Keeffe" podkreślają Pana niezwykły spokój i opanowanie. Nigdy się Pan nie denerwuje?

- Słyszała pani, żeby facet histeryzował? Nie należę do histeryków, a nerwy trzymam na wodzy. Nauczyłem się układać stosunki z innymi ludźmi. Potrafię je sobie tak ułożyć, że owocują one dobrą pracą. Życie jest bardzo krótkie. Szkoda marnować każdą chwilę. Napięcia w życiu i pracy są zupełnie niepotrzebne. Oczywiście, nie da się ich całkowicie uniknąć. My, aktorzy, pracujemy przecież na własnych emocjach, na napięciach, aby - jak to się mówi - zaiskrzyło. Natomiast "prywatne nerwy" są stratą czasu, którego nie mamy za wiele. Wiem o tym najlepiej. Nie ukrywam, że praca, szczególnie przy "Kocham O'Keeffe", kiedy byłem tuż po operacji nowotworowej, była dla mnie najepszą terapią. Umożliwiła mi szybszy powrót do zdrowia.

- Ma Pan na koncie wiele nagród, wyróżnień oraz dowodów uznania. Czy czegoś Pan żałuje? Czegoś Pan jeszcze nie zrobił? O czym jeszcze Pan marzy?

- Dostałem od losu wielką nagrodę. Podarowano mi kolejny okres życia! Dlatego rzuciłem się w wir pracy. Nie boję się rzeczy trudnych, wymagających wysiłku. Świadomość, że są ludzie, którzy potrzebują tego, co robię, dodaje mi jeszcze sił. Dzięki możliwościom, jakie daje mi zawód aktora, także reżyseria, mogę cierpliwie czekać na kolejne propozycje. A i cierpliwości mam coraz więcej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji