Artykuły

Sztuka jak bomba z opóźnionym zapłonem

- Teatr plenerowy kojarzy się z czymś kolorowym, lekkim, bardziej z rozrywką niż sztuką. A my od początku chcieliśmy opowiadać w przestrzeni publicznej o rzeczach istotnych. Teatr plenerowy jest najbardziej demokratyczną sceną, najbardziej egalitarną - mówią Marta Strzałko i Paweł Szkotak z Teatru Biuro Podróży. Zespół obchodzi właśnie trzydziestolecie powstania.

Marta Strzałko: Dziś jest dokładnie ten dzień, kiedy oni stąd uciekli.

Marta Kaźmierska: Oni, czyli członkowie Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Pracowali w budynku, w którym ty dziś pracujesz.

M.S.: Z okien tego pokoju 28 czerwca 1956 r. partyjni towarzysze widzieli tłum robotników gromadzący się na placu Mickiewicza i podziemnym przejściem się stąd ewakuowali.

Teraz to miejsce jest tymczasową siedzibą Ośrodka Teatralnego Maski UAM. I w pewnym sensie waszą przystanią.

M.S.: Trzydzieści lat temu powstał studencki Teatr Biuro Podróży, bo wszyscy byliśmy wówczas studentami UAM. I zostaliśmy pod opieką uniwersytetu, który jest do dziś naszym najsolidniejszym mecenasem. Nasza współpraca ze studentami trwa. Poznajemy dzięki temu młode pokolenie, jego oczekiwania, poglądy, odmładzamy naszą widownię. Studenci grają też w naszych spektaklach.

Te trzydzieści lat to dużo?

M.S.: Dużo i mało. Dużo, biorąc pod uwagę, że od początku funkcjonujemy jako teatr bez stałego wsparcia finansowego, czyli naprawdę utrzymujemy się dzięki naszej pracy. Mamy zespół - niewielki, ale zdeterminowany. Mamy widzów w Polsce, na świecie. Mało w kontekście poczucia upływu czasu, perspektyw, pracy - zawsze wydaje nam się, że można więcej, inaczej.

PAWEŁ SZKOTAK: Dużo, patrząc na liczbę krajów, festiwali, spektakli, ludzi, których poznaliśmy i miejsc, które odwiedziliśmy.

Większość widzów kojarzy Teatr Biuro Podróży z widowiskami plenerowymi. Dlaczego poszliście tą drogą?

P.SZ.: Na początku lat 90. życie toczyło się na ulicy, więc po pierwszych salowych przedstawieniach postanowiliśmy szukać widza właśnie tam. To zbiegło się w czasie z przemianami ustrojowymi w Polsce, uwolnieniem energii i inicjatywy ludzi. To były także początki festiwalu Malta, który był wtedy świętem ulicznego teatru. Ludzie mieli potrzebę robienia czegoś razem i przeżywania czegoś wspólnie.

Dzisiaj młodzi ludzie są raczej nastawieni na indywidualne sukcesy i myślenie projektowe. Trudno mi sobie wyobrazić, że teraz zbiera się grupa studentów, która będzie ze sobą pracować przez następne trzydzieści lat. Świat jest zbyt atrakcyjny, oferuje wiele możliwości podróżowania, pracy, samorealizacji. Wtedy podróżowaliśmy tylko w wyobraźni swojej i widzów.

M.S.: Na początku nie mieliśmy telefonu, nie mówiąc już o faksie! Mieszkaliśmy w wynajętych mieszkaniach, nie było z nami kontaktu. Po festiwalu w Edynburgu w 1995 r., na którym dostaliśmy dwie nagrody - Fringe First i Critics Award - Urząd Miasta na naszą prośbę przyznał nam numer telefonu. Można się dziś z tego śmiać, ale to był naprawdę przełom. Sukcesy na festiwalu Fringe otworzyły nam drzwi do festiwali na całym świecie, a one mogły się wreszcie do nas dodzwonić. Pamiętajmy, że mówimy o czasach, kiedy nie było internetu.

Kto dziś do was przychodzi?

P.SZ.: To my przychodzimy do widzów i nie jest to tylko figura retoryczna. Tak jest od prawie trzydziestu lat. Nie czekamy, wbijamy się w daleką od sztuki przestrzeń i gramy przedstawienia. Początkowo robiliśmy to zupełnie na dziko. Raz nawet "pożyczając" prąd od pani z parteru, która musiała wyłączyć pralkę na czas przedstawienia, żeby nie wyskoczyły korki.

Od początku widzieliśmy, jak bardzo ludziom potrzebny jest kontakt z teatrem, ze zmetaforyzowanym obrazem rzeczywistości. Pamiętam emocje Bośniaków, którzy po naszych spektaklach wspominali, jak wyciągali z gruzów koszule swoich krewnych i przyjaciół zabitych w wybuchu bomby. Pamiętam rosyjskie matki płaczące po śmierci swoich synów w Czeczenii. Pamiętam Kolumbijczyków, którzy mówili, że "Carmen Funebre" to o nich, tylko w europejskich kostiumach.

Ostatnio pracowaliśmy z Ukraińcami. Chcieliśmy oddać im głos, posłuchać ich opowieści, dowiedzieć się, jak postrzegają Poznań, jak to jest być imigrantem. Projekt zakończył się wzruszającym, momentami zabawnym przedstawieniem "Swój nieswój".

M.S.: Na warsztaty, które poprzedziły spektakl, zgłosiło się wielu studentów z Ukrainy, ale też ludzie, którzy przyjechali tu do pracy. Poznaliśmy chłopaka, który został postrzelony na Majdanie. Był kiedyś świetnie zapowiadającym się sportowcem, jego kariera została brutalnie przerwana. Dziś pisze wiersze, a w Polsce pracuje przy suszeniu owoców. Poznaliśmy też fotografa Stepana Rudika, entuzjastyczne studentki dziennikarstwa i ukrainistyki. Wiem, że brzmi to jak truizm, ale na własnej skórze poznaliśmy, jak bardzo ludzie potrzebują wsparcia i kontaktu ze sztuką robioną wspólnie. Chcą być wysłuchani, czuć się potrzebni.

Mogę sobie wyobrazić, że taka praca daje poczucie sensu.

P.SZ.: Polacy, z racji swojej emigracyjnej historii, są szczególnie predysponowani do tego, żeby mieć w sobie dużo empatii wobec przybyszów. A przynajmniej powinno tak być.

Opowieści, które pojawiły się podczas naszej wspólnej pracy, były wzruszające, czasem dramatyczne. Niektóre też zabawne. Na łopatki rozłożyły nas refleksje, jak dobre drogi są w Polsce, jak pięknie rośnie tu trawa, a policja jest nieprzekupna.

Śmiech śmiechem, ale to pokazuje, jak wielki skok wykonaliśmy przez ostatnie dwadzieścia lat, dołączając do grona społeczeństw naprawdę zamożnych. Nie dostrzegamy tego.

Zawsze przeżywam zdziwienie, kiedy oglądam telewizję w Anglii, a potem przyjeżdżam do Polski. Tam na początku dostajemy najważniejsze wiadomości ze świata, a u nas zawsze te z Polski. Niezależnie od tego, jaki kanał włączymy. Tymczasem powoli powinniśmy dojrzeć do tego, żeby myśleć trochę szerzej. Zajmować się nie tylko tym, z kim jakiś polityk pojechał na wakacje, ale bardziej globalnymi tematami. To jest zadanie dla teatru. I taki teatr - świadomy, uważny - zawsze staraliśmy się robić. Spektakl "Carmen Funebre" opowiadał o wojnie w byłej Jugosławii. W najnowszym spektaklu "Silence - Cisza w Troi" opowiadamy o umarłym mieście - Aleppo. Te tematy znamy nie tylko z gazet, ale też z naszych podróży.

Wspominałeś kiedyś, że na początku lat 90., gdy były już kolorowe telewizory, a na świecie toczyły się poważne konflikty, ludzie podczas plenerowych spektakli nie chcieli słuchać o wojnie. Dziś chyba też nie chcą. Nie tylko w teatrze.

P.SZ.:Teatr plenerowy kojarzy się z czymś kolorowym, lekkim, bardziej z rozrywką niż sztuką. A my od początku chcieliśmy opowiadać w przestrzeni publicznej o rzeczach istotnych. Teatr plenerowy jest najbardziej demokratyczną sceną, najbardziej egalitarną. Miejscem, gdzie spotykają się zarówno wyrobieni widzowie, jak i tacy, którzy do teatru nie chodzą. Wielopokoleniowa publiczność miesza się, jest spontaniczna i interaktywna, jest wyzwaniem. Przesłanie dociera do bardzo różnych ludzi. I to mi się wydaje istotne. Teatr w sali, do którego przychodzą nieprzypadkowi widzowie, nie ma takiej szansy i często przekonuje już przekonanych.

Mieliśmy nadzieję, że po "Carmen Funebre" już nigdy nie będziemy się zajmować tematem wojny. Stało się inaczej. Ale ja wciąż wierzę, że sztuka czasami działaj jak bomba z opóźnionym zapłonem. Ważne, żeby te trudne tematy podejmować w sposób silny artystycznie, poruszający. Bo wtedy to, co trudne, niewygodne, nie znika z debaty publicznej. A wiele niemądrych sądów kształtuje się dziś niestety przez wypowiedzi tych, którzy są aktorami debaty publicznej - polityków, zachowujących się nieodpowiedzialnie.

Co wam się wydaje najważniejsze z perspektywy tych trzydziestu lat?

M.S.: To, że udało nam się przetrwać - w zespole, który jest ze sobą związany i dosyć odporny - ta praca wymaga hartu, siły woli i odwagi. To, że jesteśmy szczęśliwi dzięki temu, co robimy, choć wydarzyło się po drodze wiele rzeczy dramatycznych. Najsmutniejszą z nich była śmierć naszego przyjaciela Andrzeja Rzepeckiego, który zginął w 1994 r. w wypadku samochodowym w drodze na festiwal w Edynburgu.

P.SZ.: Najważniejsi są ludzie, z którymi przez te lata robiliśmy teatr, montując i demontując przedstawienia w deszczu, nierzadko kończąc pracę nad ranem. To nie jest przygoda dla każdego. Ci, którzy od wielu lat tworzą z nami ten teatr, to Jarek Siejkowski, Bartek Borowski, Tomek Wrzalik, Łukasz Kowalski. Jest też wielu innych, którzy z nami współpracowali i współpracują. Nie sposób ich wszystkich wymienić, ale chcemy im wszystkim podziękować.

M.S.: Współpracujemy również z artystami m.in. z Anglii, Niemiec, Francji, Rosji, Indii, realizując międzynarodowe spektakle i projekty. Wypracowaliśmy szereg sposobów działania, którymi możemy się dzielić z innymi, radzić, jak robić teatr w interwencji, reagujący mocno na rzeczywistość.

Jedziemy w tym roku po raz szósty do Edynburga na Fringe Festival i cieszę się, że jesteśmy wymienieni w przedfestiwalowych rekomendacjach znanej brytyjskiej recenzentki, Lyn Gardner z "The Guardian". Oznacza to, że nie jesteśmy anonimowi, a nasza praca ma międzynarodowy oddźwięk.

Co dalej?

P.SZ.: Z okazji naszego jubileuszu planujemy "Festiwal Na Wolnym Powietrzu". Między 19 a 22 lipca pokażemy nasze spektakle - "Carmen Funebre", "Silence - Ciszę w Troi" i "Świniopolis". Będą też prezentacje zaprzyjaźnionych teatrów plenerowych z Polski, istniejących - tak jak my - od kilku dekad.

M.S.: Zagrają zespoły, które są z nami od początku: Teatr Ósmego Dnia, generacyjnie starszy, ale bardzo nam bliski. Teatr Akt z Warszawy, niemalże nasi rówieśnicy. I Teatr Snów z Gdańska. Z Teatrem Akt i z Teatrem Snów zbieraliśmy wspólnie doświadczenia na Festiwalu Teatrów Ulicznych w Jeleniej Górze na początku lat 90.

P.SZ.: Pamiętamy festiwal Malta od pierwszych edycji, byliśmy tam z wieloma swoimi premierami. Przychodziła zawsze wielka widownia. To było coś, co Poznań wyróżniało spośród innych miast.

Nie jesteśmy dziś żadną konkurencją dla Malty, bo ona poszła w inną stronę, realizuje inny program. Ale chciałbym, żeby teatr plenerowy wrócił do Poznania.

***

Jeden z najważniejszych poznańskich teatrów niezależnych. Zespół założony w 1988 r. przez Pawła Szkotaka i grupę jego przyjaciół, od lat jeździ ze swoimi spektaklami po całym świecie. Artyści z Biura Podróży grali m.in. na Kubie, w Iranie, w Iraku-Kurdystanie, w Jordanii, w Izraelu, w Libanie, w Palestynie, w Turcji, w większości krajów Europy, w wielu krajach Azji i Ameryki Łacińskiej. Zasłynęli też projektami z pogranicza sztuk. Realizują je na terenach podwyższonego ryzyka, gdzie toczą się konflikty społeczne i polityczne, czy w miejscach dotkniętych katastrofami ekologicznymi.

***

Festiwal Na Wolnym Powietrzu

Otwarty festiwal odbędzie się między 19 a 22 lipca na placu Wolności, na terenie byłej rzeźni przy ul. Garbary, na Starym Rynku i na Dziedzińcu Różanym CK Zamek. Teatr Ósmego Dnia pokaże swoją "Arkę", Teatr Akt - spektakl "Poza czasem", a Teatr Snów - spektakl "Remus". Zobaczymy też trzy plenerowe przedstawienia Biura Podróży - "Świniopolis", "Silence - cisza w Troi" i "Carmen Funebre". Będzie również pokaz nagrania ze spektaklu "Nie wszyscy są z nas" Biura Podróży z 1989 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji