Artykuły

Mariusz Zaniewski: Mój dramaturg mówi, że mam w sobie ukąszenie romantyczne

Z Mariuszem Zaniewski, aktorem pochodzącym ze Szczecina, rozmawiamy o jego pasjach, teatrze, popularności i wspomnieniach ze Szczecina.

Ostatnio widujemy Pana w Szczecinie na festiwalu Kontrapunkt. Chodził Pan na Kontrapunkt jako licealista? Ma Pan porównanie z festiwalem z tamtych czasów?

- Nie mam żadnego porównania, bo jako licealista nie interesowałem się teatrem. W tym roku podczas festiwalu graliśmy w Teatrze Współczesnym i okazało się, że nie bardzo wiem którędy do niego wejść. Różne są powody, dla których zdaje się do szkoły teatralnej. Ja miałem bardzo przyziemne. Miłość do teatru i zrozumienie tego, czym on jest pojawiła się później.

Jakie były te przyziemne powody?

- Pieniądze, sława, dziewczyny i późne wstawanie.

Z pieniędzmi Pan nie trafił, bo teatralne pensje są niewysokie.

- Tak, ale o tym dowiedziałem się później.

Trafił Pan do dobrej szkoły i do dobrych teatrów. Pierwsze role zagrał Pan w bardzo dobrych teatrach.

- To zawsze jest wypadkowa szczęścia, pracy, chociaż ja nie zaliczałem się do zbyt pracowitych w szkole i zaraz po. Natomiast miałem szczęście wygrać jeden casting i zadebiutować w Teatrze Powszechnym. Miałem też szczęście wynajmować domek na Salwatorze w Krakowie z reżyserem Michałem Zadarą. Zrobiliśmy razem kilka spektakli w początkach mojej i jego kariery, na przykład w Narodowym Starym Teatrze. To spowodowało, że stałem się bardziej widoczny na rynku.

Na początku swojej teatralnej kariery zagrał Pan role, o których się marzy jeszcze w szkole - Hamlet. Romeo.

"

- Mój dramaturg mówi, że ja mam ukąszenie romantyczne. Nie wiem czy to pomogło. Bardzo lubię wiersz, o czym nie wiedziałem do momentu, kiedy trafiłem do krakowskiej szkoły. Lubię grać dramaty klasyczne. Okazało się, że to jest coś, co mnie cieszy najbardziej. Zacząłem grać wielkich romantycznych bohaterów.

Skoro zagrał Pan te najważniejsze role teatralne, to co teraz? Jakie role chciałby Pan zagrać w przyszłości?

- Marzę o wrażliwcach, intelektualistach. Najczęściej gram albo bohaterów romantycznych, albo ludzi niedobrych, niemiłych, nieprzyjemnych. Radek Rychcik dał mi możliwość zagrania w jego "Dwunastu gniewnych ludziach" rolę jąkającego się, wycofanego mężczyzny. Ta rola sprawia mi ogromną radość, zwłaszcza że jest odmienna od mojego typowego emploi, w jakim jestem obsadzany z marszu.

Nie jest przykro aktorowi, który dużo pracuje w teatrze, gra świetne role, a popularność daje mu dopiero serial?

- Nie. Ta popularność inaczej smakuje. Niedawno w lokalnej knajpce w Poznaniu zaczepiła mnie dziewczyna, która pamiętała mnie z 2010 roku z roli w Wałbrzychu, gdzie robiliśmy spektakl "James Bond: - Świnie nie widzą gwiazd" z Wiktorem Rubinem i to było bardzo przyjemne. Okazuje się, że ludzie chodzą do teatru i pamiętają nas też z teatru. To chyba jest najprzyjemniejsza popularność. Teatr jest magiczny.

Jak często ma Pan okazję bywać w Szczecinie?

- Najczęściej trzy razy do roku. Jak mi się udaje, jestem częściej. Moi rodzice są na emeryturze i tak im się szczęśliwie złożyło, że potrafią sobie odłożyć pieniądze i pół roku spędzać w różnych zakątkach świata. Wtedy nie przyjeżdżam do Szczecina, bo praktycznie już tu nikogo nie mam. Wszyscy moi przyjaciele stąd wyjechali na Wsypy Brytyjskie, do Warszawy czy do innych miast. Dlatego jak przyjeżdżam do rodziców, to snuję się po mieście sam.

Szczecin jest zupełnie inny niż wtedy, kiedy Pan wyjeżdżał.

- Często jak wracamy do miejsc z naszego dzieciństwa, mamy wrażenie, że były większe. To po pierwsze. Po drugie jest taki syndrom swojego obcego miejsca. Takiego miejsca, które nie jest już moje, ale czuję, że poznaję je. To jest takie wrażenie, jakbym nie mógł go do końca dotknąć. Wychowałem się na Niebuszewie i uwielbiam wszystkie miejsca na tamtym osiedlu, czyli okolice Szkoły Podstawowej nr 69, ul. Krasińskiego, Heleny, Żupańskiego. Bardzo dużo czasu spędziłem jako dziecko walcząc o terytorium z chłopakami z innych ulic. My mieszkaliśmy w blokach, a chłopaki z ul. Heleny mieszkali w kamienicy, więc oni na nas mówili ci z bloków, a my na nich "heleniarze". Bawiliśmy się przedmiotami, które mogą zrobić komuś krzywdę, były potyczki, bójki. Na śmigus dyngus masakrowaliśmy się polewając się wodą z wiader. To były szczęśliwe czasy. Dzieciństwo w Szczecinie było świetne. Bardzo lubię tam wracać i sobie to wszystko przypominać. Te wszystkie chaszcze, tory w okolicach Dworca Niebuszewo. Przygody o różnym stopniu legalności. Ja byłem chłopcem ze skrzypcami i w okularach, więc ta łobuzerska część była moją drugą naturą. Przez to byłem trochę obok, bo chłopcy nie traktowali mnie aż tak poważnie jak chodziłem z tymi skrzypeczkami na lekcje.

Myślałam, że Pan w szkole był bardziej sportowcem.

- Sportowcem byłem przez przypadek. Zmusił mnie do tego ks. Andrzej Dymer z Katolickiego Liceum Ogólnokształcącego, z którego zostałem usunięty po trzech tygodniach w I klasie liceum i żadna szkoła nie chciała mnie przyjąć. Wylądowałem w VIII Liceum Ogólnokształcącym. Przyjmował mnie do niego pan Klata. Powiedział do mnie: "mam miejsce tylko w klasie sportowej, więc musisz coś robić, co ty umiesz robić?". Nic nie umiałem robić, więc zacząłem biegać. Jak rodzice wysłali mnie na rok do Stanów Zjednoczonych, żebym się nauczył języka angielskiego, to w Stanach też biegałem. Nawet tam wybiegałem jakieś lokalne medale. W każdym razie sportowcem zostałem z musu.

A teraz VIII LO wymienia Pana wśród swoich sławnych absolwentów.

- Jestem im bardzo wdzięczny. Gdybym tylko miał czas, to przyjechałbym chętnie na jakiś jubileusz. Ale zazwyczaj gram spektakl albo mam próby, z których nie mogę się zwolnić. Na szczęście jestem zajętym aktorem i bardzo się z tego cieszę. Ale VIII LO na zawsze pozostanie w moim sercu, bo pozwoliło mi dokończyć edukację.

Ta dwoistość osobowości, o której Pan mówił, chyba przejawia się też w Pana rolach, bo albo gra Pan czarne charaktery, albo postaci przewrażliwione.

- Jeżeli mam taką możliwość, że jeden człowiek może zagrać i szwarccharakter i bardzo wrażliwego mężczyznę czy też histerycznego, to się cieszę. Dopracowałem się już jakichś środków i możliwości, które mi na to pozwalają. W każdym z nas jest diabeł i to drugie. Myślę, że w aktorze jest więcej czasami nieprzystających do siebie cech, zaskakujących. To dobrze. Wielu wybitnych aktorów jest dość kontrowersyjnych w życiu prywatnym.

Jakby Pan miał przekazać swoim studentom najważniejszą rzecz o zawodzie aktora, to co by to było?

- Nie mam pojęcia. Nie przychodzi mi do głowy jakaś jedna rzecz, maksyma, rada. Patrząc na to, co się działo ze mną przez kilkanaście lat, to chyba najważniejsze dla mnie było to, żeby wreszcie uwierzyć w to, że jestem w stanie to robić.

**

Mariusz Zaniewski skończył PWST w Krakowie. Obecnie jest aktorem Teatru Nowego w Poznaniu. Zagrał m.in. w "Brzyduli

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji