Artykuły

Terapia na stresy

- Krysia Tkacz jest Ireną Eichlerówną polskiej piosenki - mówi prof. Józef Opalski.

Jest aktorką warszawskiego Teatru Ateneum. Uśmiechnięta, o filuternym spojrzeniu. Ubiera się ekstrawagancko, nierzadko zakłada kapelusze lub figlarne czapeczki. Lubi projektować wnętrza mieszkań, stroje i torebki. Jej charakterystyczny ciemny, niski, chropowaty głos zna wielu miłośników piosenki i teatru. Gdy śpiewa "Modlitwę" Bułata Okudżawy lub swoje ukochane "Czarne anioły", drżą szyby w oknach. Gra na trzech instrumentach: pianinie, klarnecie i perkusji. Przepowiadano jej karierę Ewy Demarczyk.

U bliźnich ceni przede wszystkim lojalność, pracowitość i odpowiedzialność. - Moją największą wadą jest to, że nie mam wad - wyznaje z uśmiechem Krystyna Tkacz i zaraz dodaje: - To nieprawda, jest ich wiele, choćby nieśmiałość, zbytnia nerwowość - tak tego w sobie nie lubię.

Gdy spotkałyśmy się po raz pierwszy przed laty, mówiła: - Mam zaniżone poczucie własnej wartości i jestem potworną tremiarą. Pamiętam, jak przed recitalem błagała, by trzymać ją za rękę i załatwić kieliszek koniaku, który miał dodać odwagi przed wyjściem na scenę. - To się zmieniło - mówi dziś pani Krystyna.

- Zaczęłam pracować nad sobą, bo taki stan bardzo utrudniał mi życie. Wzięłam się w garść, obłożyłam stosowną literaturą i jest lepiej. To właśnie kompleks niższości wyzwalał u mnie nieludzką, czasami wręcz paraliżującą tremę. Włożyłam ogrom pracy, by dojść do tego, że nie ona mną rządzi, ale ja nad nią panuję. Przecież sporo gram, mam kolejne propozycje artystyczne. Latami zadręczałam się, że nie przeczytałam iluś tam książek, że nie obejrzałam iluś filmów, aż wreszcie pomyślałam: Trudno. Nie wszystko muszę wiedzieć, widzieć i znać. Powiedziałam sobie: Niczego nie muszę udowadniać, co nie znaczy, że bardzo uwierzyłam w siebie. To też byłoby groźne, bo mogłoby doprowadzić do bezkrytycznego traktowania własnej osoby.

Innego zdania o "tremie pani Krysi" jest jej kolega z macierzystego teatru Ateneum, z którym zagrała w wielu przedstawieniach. - Krysia jest kimś więcej niż aktorką - mówi Artur Barciś. - Jest zjawiskiem o niezwykłej osobowości. O jej talencie nie będę mówił, bo znają go wszyscy. Ma niewątpliwie jedną wadę: jest potworną tremiarą. Przed każdym przedstawieniem, bez względu na to, czy to pierwsze czy pięćdziesiąte, trzęsie się jak galareta. A gdy wychodzi na scenę - wszystko mija. Jej trema bierze się z niezwykłej odpowiedzialności i szacunku, jakimi darzy widzów. Bardzo w niej to cenię. Jest przyjacielska, ale łatwo ją zranić, bo ma delikatną konstrukcję i wrażliwość maleńkiego gołąbka. Choć pozornie wydawać by się mogło, że to osoba silna, odporna, bo często grywa role takich właśnie kobiet.

Pani Krystyna przyznaje szczerze, że w młodości nie miała żadnych ideałów, autorytetów, tradycji rodzinnych, które mogłyby wpłynąć na wybór jej zawodu. - Może to zabrzmi trywialnie czy śmiesznie, ale odkąd zaczęłam mówić, chodzić i tańczyć, oczywistością było, że zostanę aktorką. Od przedszkola, poprzez szkołę podstawową i muzyczną mówiono o mnie: - ta aktorka albo wręcz - ta gwiazda. Od zawsze miałam potrzebę występów publicznych.

Zadebiutowała, mając sześć lat jako pianistka. Muzyka towarzyszyła jej od dzieciństwa, nic więc dziwnego, że w rodzinnym Wrocławiu ukończyła Liceum Muzyczne i Szkołę Baletową przy Operze Wrocławskiej. - Dziś już nie odważyłabym się publicznie koncertować. Dla siebie, rodziny i przyjaciół, owszem, gram, bo to jest najcudowniejszy relaks. Gdy życie zaczyna mi doskwierać, to najgenialniej usiąść przy pianinie i pograć Bacha, Mozarta, Haydna.

Z dużym sentymentem wspomina ówczesną atmosferę Wrocławia i Liceum Muzycznego, które wykształciło wielu znakomitych muzyków, m.in. Krzysztofa Jakowicza - wybitnego skrzypka, czy Teresę Tutinas, niegdyś popularną piosenkarkę. Pani Krystyna już wtedy miała na swym koncie pierwsze sukcesy wokalne, gdyż ze względu na charakterystyczny głos wciąż brała udział w przeglądach i konkursach piosenkarskich. I właśnie głos, sprawca jej późniejszych sukcesów, stał się, o paradoksie, przyczyną wielu łez i nerwowych załamań. Kiedy zdawała egzamin do warszawskiej PWST, usłyszała, że nie zostanie przyjęta... za brak głosu i organiczną wadę wymowy. Przeżyła to ogromnie, wręcz odchorowała. Straciła rok, pracując w zupełnie obcej sobie branży. Ale, na szczęście, los zdarzył, że na swojej drodze spotkała Elżbietę Karkoszkę, aktorkę Starego Teatru. - Ta najpierw spytała mnie: - A dlaczegóż to nie przyjęto cię do szkoły, moje dziecko, a potem przygotowała do egzaminów. Szczęśliwie je zdałam i zostałam studentką krakowskiej PWST.

Na początku jednak też nie było łatwo. Wciąż ją pytano: - A cóż to, dziecko, przeziębiona jesteś czy klimat Krakowa ci nie służy? - Był taki moment, że chciano mnie nawet ze szkoły wyrzucić! Na szczęście, ujęła się za mną prof. Alicja Sławecka, która walczyła z ciałem pedagogicznym, mówiąc: - Jeśli ją wyrzucicie, to razem ze mną. Kłopoty skończyły się, gdy na II roku doszły zajęcia z piosenki. Od prof. Haliny Kwiatkowskiej zawsze miałam "5". Jako jedyna. Wówczas każda akceptacja, każde dobre słowo było dla mnie na wagę złota. Do dziś kocham Marka Walczewskiego nie tylko za jego talent, ale też za docenienie mojego głosu w szkole. Gdy kiedyś powiedział mi: - Dziewczyno, co za barwa, co za chrypa", poczułam się jak w siódmym niebie.

Po ukończeniu szkoły marzyła o Starym Teatrze. Niestety, nie było tam dla niej wówczas miejsca. Skorzystała więc z zaproszenia do Teatru Polskiego w Poznaniu, gdzie pojechała wraz z Marzeną Trybałą i Januszem Rewińskim. Poznańskie dwa lata okazały się szczęśliwe. Zadebiutowała rolą Abigaile w "Czarownicach z Salem", a gdy w "Ożenku" Bohdan Hussakowski zaproponował jej dramatyczną wokalizę, wydało się, jak potrafi śpiewać. Poznań wyłuskał jej śpiewający talent, sypnęły się propozycje, współpraca z kabaretem TEI, Estradą Poznańską, aż wreszcie aktorkę zauważył Andrzej Jarecki i porwał do Warszawy. - Wcześniej był festiwal w Opolu, na którym otrzymałam III nagrodę. Pierwsza była Krysia Prońko. A jeszcze wcześniej, na Festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie, wyśpiewałam sobie II miejsce.

Po Poznaniu zaczęła się warszawska męka. - Różnie bywało: góra, dół, jak to w życiu. Gdy przypominam, że w Ateneum strzeliło aktorce trzynaście lat, reaguje wzburzeniem: - Jak wy w tym Krakowie wszystko liczycie. Przed chwilą ktoś mi wypomniał naszą trzydziestoletnią znajomość, potem liczono mi kalorie w zjedzonym serniku, a teraz pani... Ja nic nie liczę, żeby nie uzmysławiać sobie upływu czasu.

Pani Krystyna bardzo czule wspomina swoją wędrówkę po warszawskich teatrach. We Współczesnym nastąpiły, jak sama przyznaje, jej prawdziwe, teatralne narodziny. Wystąpiła w spektaklu "Mahagonny", w którym zjawiskowo wręcz zaśpiewała songi Brechta. - Długo broniłam się przed szufladkowaniem mnie do ról śpiewających. Co dostałam propozycję roli dramatycznej, to z komentarzem: ale musisz zaśpiewać. W końcu postanowiłam zrobić z tego walor. I tak już pozostało.

Jednym z głośniejszych przedstawień, w którym zaprezentowała swe możliwości wokalne i aktorskie, była "Opera Granda" - pastisz arii operowych, w którym byliśmy świadkami prawdziwego pojedynku na głosy pomiędzy Agnieszką Fatygą, Wiktorem Zborowskim, Arturem Barcisiem, Marianem Opanią i Emilianem Kamińskim. -Agnieszka z tym swoim cudownym sopranem "kosiła" nas wszystkich - przyznaje aktorka.

Gdy pytam, czy zgadza się ze swoim wizerunkiem aktorki charakterystycznej, odpowiada nieco rozżalona: - Me zawsze byłam sprawiedliwie obsadzana. Najczęściej grałam kobiety starsze od siebie, niemal w każdej roli musiałam się pogrubiać czy poszerzać. Jak grałam pijaczkę - za ładna, mówili, trzeba dodać fioletowych żyłek. Dodali. Za ładna, trzeba rozczochrać - rozczochrali. Efekt tego taki, że podczas ostatnich wakacji podeszli do mnie nieznajomi ludzie z okrzykiem: - Boże, jaka pani drobniutka, szczuplutka, a w telewizji kompletnie inna. Myślę, że gdyby te wszystkie śliczne dziewczyny, które oglądamy w kolorowych pismach, kończyły szkołę wraz ze mną, to tak jak ja grałyby Baby-Jagi na miotle. Dzisiaj wszystko się zmieniło, obowiązują bardzo różne kanony urody. To też pozwoliło mi uwierzyć w siebie i być zadowoloną z własnego wyglądu.

Choć dysponuje charakterystycznym altem, sama odcina się od etykietki pieśniarka dramatyczna. - Nie lubię wszelkich szuflad, klasyfikacji. Uprawiam wokalny płodozmian. Świetnie czuję się zarówno w piosenkach Okudżawy, Piaf, songach Brechta i Tucholsky'ego, jak i w musicalach. Śpiewam piosenki liryczne, ballady jazzowe, rosyjskie romanse. Moja ostatnia płyta jest dowodem na różnorodność formy i treści. Recital to gatunek, w którym czuję się doskonale. To sam na sam z publicznością jest niezwykle elektryzujące i ekscytujące, pozwala sterować wszystkim dookoła. Mam wtedy poczucie panowania nad widownią i jednocześnie odczuwam ogrom emocji, wynikający ze świadomości jednoosobowej odpowiedzialności, jaka na mnie spoczywa.

Mimo miłości do recitali, z którymi zjeździła Polskę, najlepiej jednak czuje się w teatrze. Tęskni, gdy tylko go opuści. - Garderoba, niepowtarzalna atmosfera teatru - nie potrafiłabym żyć bez niej, bez zespołu i bez całej teatralnej rodziny. Przerabiałam to przez kilka lat i nie czułam się z tym dobrze. Choć w rodzinie, jak to w rodzinie, raz jest lepiej, a raz gorzej.

0 swoim zawodzie mówi: - Jest rodzajem terapii na stresy, załamania. Mogę przecież bezkarnie być na scenie potworną chamką, złodziejką, morderczynią lub archaniołem. Gdy chce porozmawiać o rolach dramatycznych, wciąż ucieka do swoich występów w przedstawieniach muzycznych, takich jak: "Boy", "Tuwim", "Dymny", "Kofta" czy recitali, jak "Prolog z demonami" lub "Gorączka". Pytana o tzw. piosenkę aktorską, zżyma się i kręci nosem. - U nas pojęcie piosenka aktorska kojarzy się fatalnie, na co zresztą w pełni sobie zasłużyła. Na scenę zwykle wchodzi ktoś potwornie ponury, najczęściej ubrany na czarno, wyje, ryczy i wieszczy do mikrofonu. Nienawidzę tego, bo to jest dla mnie napuszenie i oszustwo. Dobrze byłoby skończyć z tym stereotypem, o co kiedyś walczył Aleksander Bardini.

Obecnie można posłuchać Krystyny Tkacz w macierzystym teatrze Ateneum w spektaklu "3 x Piaf" wyreżyserowanym przez Artura Barcisia i recitalu "Oczy wielkiego miasta". Niestety, recital przez trzy miesiące nie będzie grany. Pytam więc, jak to jest z tą nieodwzajemnioną miłością do macierzystej sceny, na co słyszę dyplomatyczną, taktowną odpowiedź: - I tak jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że gram w dwóch tytułach. Są koleżanki, które od miesięcy nie weszły na scenę. Bogu dzięki, opiekuńcze duchy są dla mnie łaskawe i gram sporo gościnnie: we francuskiej farsie "Klan wdów" w Teatrze Scena Prezentacje, wraz z Joasią Żółkowską i Magdą Zawadzką, i w musicalu "Chicago", który uwielbiam.

Ostatnio pani Krystyna przeżyła ciekawą przygodę, bo wystąpiła w przedstawieniu "Koronacja" przygotowanym na inaugurację Laboratorium Dramatu otwartym przy Teatrze Narodowym w Warszawie. Za rolę Pacjentki zebrała świetne recenzje, podkreślające jej zdolności metamorfozy scenicznej.

Inną pasją pani Krystyny jest praca pedagogiczna na Akademii Teatralnej, gdzie prowadzi zajęcia z piosenki. Bywa dumna ze swoich studentów, jak niedawno, gdy Piotr Bajtlik zdobył Grand Prix na festiwalu Anny German.

- Me jestem dobrą ciocią, jestem wymagająca, ale to chyba dobrze. Staram się natomiast być ostrożna z pochopnymi ocenami, bo sama na własnej skórze brałam różne niesprawiedliwości.

Rodzina, przyjaciele, znajomi - im też poświęca wiele czasu. Podczas ostatniej Wigilii Artystów przygotowała znakomitą kapustę z grzybami.

Bo pani Krysia lubi dobre jedzonko: i pałaszować, i przygotowywać. Co prawda nie umie piec ciast, ale za to robi świetny farsz do pierogów i wołowinę na dziko. Jest też, jak na aktorkę przystało, bardzo przesądna. Gdy upuści na podłogę egzemplarz sztuki - przydeptuje go natychmiast, by nie położyć roli. Nie wraca po zapomniany przedmiot, lecz prosi o przyniesienie go. Mimo wielu zagranych ról nie należy do tych aktorek, które w sekundzie rozpoznaje się na ulicy. Pytana o popularność, odpowiada: - Mam wielu wielbicieli mojego głosu, ale nie bywam na salonach, więc nie ma mnie na pierwszych stronach gazet. Tam ponoć zaprasza się głównie aktorów serialowych. A jak powiedział kiedyś Andrzej Strzelecki: - Jeśli ktoś nie gra w serialu, to znaczy, że nie występuje w przyrodzie. Serialowe propozycje miałam, z niektórych korzystam, np. zagrałam u Yurka Bogayewicza. Nie narzekam, cieszę się z tego, co jest. Nie ukrywam, że w tej rzeczywistości, w której trzeba umieć przypominać o sobie, niełatwo żyć. Ale uczę się tego. Chodzę na castingi, dwa nawet wygrałam, ale nie zagrałam. Żeby funkcjonować na rynku w miarę spokojnie, trzeba mieć własnego agenta. Jak dotąd nie znalazłam nikogo kompetentnego. Ale nie jest źle, choć jak podpowiada zachłanna duszyczka, zawsze może być lepiej.

Płyta, którą wydała ostatnio pani Krystyna, nosi tytuł "W drodze pod wiatr" i znalazły się na niej m.in. tak charakterystyczne dla aktorki utwory, jak "La valse du mai", "Meine idische Mame" czy "Kochankowie z ulicy Kamiennej". - Ta płyta wydana w Złotej Kolekcji Polskich Nagrań jeszcze raz udowadnia, że Krysia jest Ireną Eichlerówną polskiej piosenki - mówi prof. Józef Opalski. - Jej specyficzne interpretacje, pełne manieryzmu i zaskakujących skojarzeń są ważną jakością w sposobie wykonywania piosenek. Z Krysią połączyła nas miłość do Milvy i jej utwór. Kiedy po raz pierwszy odwiedziłem ją w Warszawie, zobaczyłem mieszczańskie mieszkanko, w którym rządzą koty i nie wolno palić. Trzeba wychodzić na korytarz. Nie bardzo to lubię, ale rozumiem. Ma cechy charakteru, które mnie śmieszą i wzruszają. Jako osoba niezwykle wierna w przyjaźni potrafi ją okazywać. Pamiętam, jak kiedyś w Warszawie nie zdążyliśmy się pożegnać przed moim wyjazdem. Jestem na dworcu skoro świt i co widzę: Krysia, w długim, skórzanym płaszczu, wielkim kapeluszu, pędzi do mnie, żeby powiedzieć do widzenia. Wzruszyła mnie. Poza tym charakterystyczność Krysi jest zjawiskowa, bo też sama robi wszystko, by ją podkreślać, czyli ubiera się przedziwnie. Jak włoży czasami na siebie jeden ze swoich ekstrawaganckich strojów, to z wrażenia okulary z nosa mi spadają. Ostatnio tak się właśnie stało, gdy zobaczyłem ją podczas Krakowskiego Salonu Poezji w "dredach" z norek, jak sama nazywa piękną etolę. - Nawet twoja Milva takich nie ma - krzyknęła na mój widok.

"W drodze pod wiatr", bo tak wygląda całe moje artystyczne życie - mówi aktorka o swojej płycie - nie mam żadnych marzeń, to chyba kwestia dojrzałości. Cieszę się każdą chwilą, jest we mnie nadal wiele radości, optymizmu i nadal wierzę, że życie może mnie jeszcze pięknie zaskoczyć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji