Artykuły

Małgorzata Pieczyńska: Pomagam marzeniom by się spełniły

Małgorzata Pieczyńska gra w "M jak miłość" i szwedzkich filmach i serialach. Choć skończyła 58 lat, wygląda na 30. Jej receptą na młodość jest joga i szczęśliwy związek z mężem Gabrielem Wróblewskim. Razem kibicują synowi Victorowi, który buduje sierociniec na drugim końcu świata.

Miała Pani niespełna 30 lat i na swoim koncie wybitne role filmowe i teatralne, prestiżowe nagrody. I właśnie w tym momencie wyjechała Pani do Szwecji. Nie bała się Pani, że ta decyzja przekreśli dalszą karierę aktorską?

Małgorzata Pieczyńska - Nie, bo uznałam, że na pewien czas mogę pracę ograniczyć. Przyszło mi to łatwo nie tylko dlatego, że byłam zakochana i skupiona na budowaniu swojego szczęścia z Gabrysiem. Przez kilka poprzednich lat pracowałam bardzo intensywnie. Zagrałam w filmie i serialu "Komediantka", gdzie na planie spędziłam 250 dni, od rana do nocy.

A jednak zaczęła Pani grać w filmach w Szwecji...

M.P - Tak, choć kompletnie nie wierzyłam, że mi się to uda. Praca w obcym języku, nawet jeśli go znamy, jest nieporównywalnie trudniejsza. Rozmawiałam ostatnio z Wojtkiem Pszoniakiem na ten temat. O wyborach zawodowych, o tym, że nie zawsze należy iść oczywistą, prostą drogą. Ludzie tak często boją się zejść z wydeptanej ścieżki i przez to mało się rozwijają. Wojtek dziś gra po francusku i angielsku u najlepszych reżyserów. Ale to nie przyszło z dnia na dzień.

Pani chyba szybko opanowała szwedzki?

M.P - Wcale nie. Gdy byłam w ciąży, chodziłam przez miesiąc na kurs językowy, ale prawie nic mi to nie dało. Moja głowa była skupiona na tym, co dzieje się w brzuchu, a nie w zeszycie. Pierwszej roli nauczyłam się na pamięć. Gabryś przetłumaczył mi tekst, sąsiadka nagrała to na kasetę. Castingi trwały trzy tygodnie. Zaproszono mnie pro forma, bo inni mieli angaż w kieszeni. Ale spodobałam się producentom i dostałam rolę. Na planie okazało się, że gram z gwiazdami, takimi Olbrychskimi, Jandami, Holoubkami szwedzkiego kina, a trylogia "Płaczący minister" zdobyła Grand Prix Italia. To otworzyło mi drogę do kolejnych ról...

Jak Pani radziła sobie, nie znając języka?

M.P - Musiałam być maksymalnie skupiona i doskonale znać tekst. Zwłaszcza w teatrze. Tam nie mogłam przecież niczego "załatać", improwizować. Potem dostałam rolę w serialu. Spędzałam całe dnie na planie, wkuwałam długie dialogi i wreszcie nauczyłam się szwedzkiego. Dziś gram po obu stronach Bałtyku. Te szwedzkie role są zwykle bardzo ciekawe. Wynika to z sytuacji kobiet w tym kraju. W wieku 50 czy 60 lat one są obecne w życiu społecznym, szefują wielkim firmom, zakochują się, wyruszają w szalone podróże, ale też kierują gangami. Nie są niewidzialne i to przekłada się na filmy.

W Szwecji urodził się Pani syn Victor. Teraz ma już 28 lat. Jego narodziny zmieniły Pani podejście do wielu spraw?

M.P - Całkowicie odwróciły moje myślenie, Słyszy się często: "Dzieci powinny być wdzięczne, że tyle się dla nich poświęciło". A nie mówi się o tym, co my, rodzice, dostajemy od dzieci. Macierzyństwo uczy bezinteresowności, cierpliwości, wybaczania, dawania drugiej, a nawet setnej szansy. Cieszymy się sukcesami dziecka bardziej niż swoimi, wolimy dawać, niż brać. Dzięki rodzicielstwu stajemy się lepszymi ludźmi.

Dzięki macierzyństwu rozwinęła się Pani także jako aktorka?

M.P - Bardzo! Odkryłam całe pokłady nowych emocji związanych z tą niezwykłą miłością. Przy dziecku pojawia się taka afektacja, radość i łzy z byle powodu: bo wstało, bo się uśmiechnęło, bo coś narysowało. Człowiek jest w stanie ciągłej gotowości emocjonalnej, co można wspaniale wykorzystać w zawodzie.

Miała Pani jakieś złote zasady, którymi kierowała się Pani, wychowując syna? M.R - Jedną z najważniejszych przekazał mi teść, który w młodości pracował z Januszem Korczakiem. Kiedy Victor był malutki, ściągał wszystko ze stołu, z szafek. Z mężem w kółko go strofowaliśmy. Teść popatrzył na to i powiedział: "Dziecko trzeba chwalić. Tylko 10 procent każdego komunikatu może być negatywne". Roześmiałam się. Niby jak to zrobić? Teść wyjaśnił: "To proste. Schowaj te wazony, ostre przedmioty na najbliższych kilka lat. I pozwól dziecku swobodnie się rozwijać". Mówił też o korczakowskich złotych zasadach: "Nie bij, nie zawstydzaj, nie strasz, nie lekceważ! Pocałuj, przytul, pochwal, posłuchaj, pociesz!".

Victor chyba musiał być bardzo związany z dziadkiem...

M.R - Niestety, teść umarł, kiedy syn miał trzy latka. Ale przez kilkanaście lat tworzyliśmy trzypokoleniową rodzinę, bo mieszkała z nami moja teściowa. Mieliśmy domowe rytuały, które dawały nam radość. Codziennie o tej samej porze siadaliśmy razem do stołu. Rozmawialiśmy na ważne tematy, żartowaliśmy. W takiej atmosferze każdy, także dziecko, ma szansę powiedzieć, co myśli, co go niepokoi i cieszy.

Dziś, kiedy teściowa już nie żyje, a syn wyprowadził się z domu, też siadacie razem z mężem do tego stołu?

M.P - Oczywiście. My naprawdę lubimy spędzać ze sobą czas. Ale żeby tak się działało, musi być więź, którą buduje się każdego dnia. Trzeba inwestować czas i energię we wspólne, inspirujące przeżycia.

Takie jak dalekie podróże?

M.P - To nie musi być niewielkiego ani drogiego! Można iść na rowery, wyskoczyć gdzieś na weekend. Ale można również robić różne fajne rzeczy, nie ruszając się z domu. Z Gabrysiem bardzo często czytamy sobie książki na głos, a potem o nich rozmawiamy.

Co jeszcze robicie razem?

M.P - Uwielbiamy grać w scrabble, w kości, oglądamy filmy, chodzimy do teatru. Jeżeli coś się razem przeżyje, choćby fascynującą partię brydża, jest potem o czym rozmawiać. Ale jeśli nie robi się nic wspólnie, a rozmowy ograniczają się do serwisu domowego: "Kup chleb", "Odbierz dziecko", "Umyj po sobie wannę", to ludzie stają się nieinteresującymi partnerami nie tylko dla męża czy żony, ale też dla swoich dzieci. A później te dzieci, kiedy dorosną, nie chcą ich odwiedzać, bo nie mają z nimi wspólnego języka. Z kolei rodzice nie rozumieją ich wyborów życiowych. Krytykują to, że żyją z kimś bez ślubu albo nie pracują na etacie.

Pani i Pani syna Victora to raczej nie dotyczy. Akceptuje Pani jego decyzje, choć chyba bywa to trudne...

M.P - Bardzo wcześnie zrozumiałam, że nie przeżyję życia za moje dziecko i nie mogę powiedzieć: "Nie rób tego" albo "Zrób tamto". Mogłam próbować nauczyć go wrażliwości, przekazać pewne wartości i patrzeć, co z nimi zrobi. Victor nie chciał brać udziału w wyścigu szczurów, robić kariery w korporacji. Buduje sierociniec w Salwadorze, w Ameryce Środkowej. Zrobił już dużo dobrego dla tych dzieciaków. I ciągle ma nowe pomysły. Przyjeżdża i opowiada nam o nich z wypiekami na twarzy.

Chce nie tylko zabezpieczyć dzieciom podstawowe potrzeby. Chodzi o to, by dać im wykształcenie, żeby poradziły sobie po wyjściu z domu dziecka. Jestem bardzo dumna z mojego syna i z tego, co robi. Wierzę, że szczęśliwe życie to życie z pasją, z celem, a Victor ma swój cel... Samodzielnie nadaje sens swojemu życiu.

Jak Pani zniosła jego wyprowadzkę z domu? Nie pojawił się syndrom pustego gniazda?

M.P - Ależ skąd! Mam swoją pracę, od lat codziennie ćwiczę jogę, mam Gabrysia. Zapraszam gości, gotuję dla nich. Jestem zajęta i raczej szukam chwili wolnego, niż próbuję ją czymś zapełnić. Bardzo się cieszę, kiedy syn dzwoni albo jest w domu. Ale nie muszę żyć jego życiem, bo mam własne, pełne i udane. Jest Pani perfekcyjną panią domu?

M.P - Zdecydowanie nie. Robię tak, żeby się nie narobić. Joga nauczyła mnie koncentracji na zadaniu, które mam w danej chwili do wykonania. Podczas zakupów mam oczy dookoła głowy, więc robię je błyskawicznie. Jeśli sprzątam, to też szybko i efektywnie. Nawet duże przyjęcie można przygotować bez stresu. Nie

ma nic gorszego niż wściekła, zmęczona gospodyni, która spędza większość wieczoru w kuchni. Przygotowuję dania z pieca lub indyjski dahl z soczewicy. To proste potrawy, niedrogie i efektowne. Ale tak naprawdę najważniejsza jest atmosfera, uśmiech gospodyni.

A Pani jest chyba zawsze uśmiechnięta?

M.P - Bardzo głęboko wzięłam sobie do serca zdanie Helmuta Kajzara, dramaturga i teoretyka teatru: "Postaraj się codzienne krojenie chleba uczynić krojeniem tortu urodzinowego". Można ciągle narzekać i chcieć więcej albo można żyć pełnią życia tu i teraz, grając jak najlepiej tymi kartami, które trzyma się w ręku. I każdy bochenek chleba kroić tak jak cudowny tort, z poczuciem jego wyjątkowości.

Pracowała Pani z największymi artystami. Kto oprócz Kajzara był Pani mistrzem?

M.P - Tadeusz Łomnicki, mój profesor ze szkoły teatralnej. Rzadko wyróżniał kogoś ze studentów, ale ja byłam dopuszczana do prywatnych rozmów. Czułam się tym zaszczycona. Nie zapomnę spektaklu "Amadeusz". Roman Polański reżyserował go i grał Mozarta. Łomnicki był Salierim, jego wielkim rywalem. Wchodzę po spektaklu do garderoby i słyszę potworny kaszel. Pytam: "Panie profesorze, jak to? Przecież na scenie nie zakaszlał pan ani razu?". Na co Łomnicki odparł: "Salieri nie miał zapalenia płuc. Mam je tylko ja". To była dla mnie wielka lekcja siły ducha i tego, do jakiego stopnia można wejść w graną postać.

Co jeszcze Pani pomaga w aktorstwie?

M.P - Z pewnością joga. W niej wszystko opiera się na uważności, skupieniu na pozycji, wypełnieniu jej oddechem. Przenoszę to na graną postać, łatwiej umiem się na niej skoncentrować, wejść w nią bez reszty.

Skąd wzięła się joga w Pani życiu?

M.P - To był nieoczekiwany prezent od losu. Na pierwsze zajęcia zaciągnęła mnie przyjaciółka. Byłam sceptyczna, wydawało mi się to za mało energiczne, za mało sportowe. Ale następnego dnia poczułam jakąś zmianę. Zaintrygowało mnie to i poszłam znowu. Stopniowo zaczęłam odkrywać, że joga to spójny system, który może prowadzić do zdrowia fizycznego, psychicznego i szczęścia.

Czy to właśnie dzięki niej wygląda Pani tak młodo i ma Pani tyle energii?

M.P - Może mam też dobre geny? A może służy mi szwedzkie powietrze? Nie gonię za wieczną młodością, nie udaję nastolatki. Jem zdrowo, ruszam się. Jestem szczęśliwa i spokojna, i to na pewno widać na mojej twarzy. Dbam o siebie, stosuję dobre kosmetyki, chodzę na masaże. Uważam to za obowiązek wobec mojego ciała, wobec zawodu, który wykonuję, i wobec mojego męża. Chcę się z nim po prostu pięknie zestarzeć i być w dobrej formie tak długo, jak to możliwe.

Jednym zdaniem...

Książka, do której wracam to.....Światło jogi" B.K.S. lyengara, mam ją przy łóżku.

Uwielbiam... chodzić po lesie. Na Mazowszu, gdzie jest letnisko moich rodziców, zbieram zioła, w Szwecji znam każdy skrawek lasu koło naszego wiejskiego domu i często przynoszę z niego wiadra grzybów.

Staram się... oglądać wszystkie ważne filmowe nowości, jeździmy też z mężem na festiwale filmowe, we wrześniu zawsze jesteśmy w Gdyni.

Muzyki słucham, kiedy... jestem sama w domu, bo mój mąż nie lubi, gdy "coś brzęczy". Włączam ją wtedy głośno. Często jest to jazz albo koncerty Amy Winehouse.

Zawsze bawi mnie... film "Pół żartem, pół serio".

Nie mam... telewizora ani w Szwecji, ani w Polsce i jestem z tego zadowolona! Wiadomości czytam w internecie, a filmy oglądam w kinie: tym prawdziwym i domowym.

Przyjaźnie... zawarłam w młodości. Są ogromnym darem i staram się je pielęgnować.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji