Artykuły

Udany lot

Z gorącym przyjęciem publiczności spotkała się kolejna premiera bydgoskiego Teatru Polskiego. Tym razem przenosimy się do szpitala dla umysłowo chorych.

Widzowie klaskali podczas spektaklu. Nic dziwnego: "Lot nad kukułczym gniazdem", według sztuki Dale Wassermana, przygotowany został z rozmachem, którego nie można nie docenić. A przecież niełatwo zrobić przedstawienie, gdy widzowie mają jeszcze przed oczami film Formana. Albo powieść Keseya w pamięci.

Również w sztuce rzecz dzieje się w szpitalu psychiatrycznym. Na oddział trafia Randle P. McMurphy (Andrzej Pieczyński), człowiek zupełnie zdrowy, który wolał udawać wariata, niż iść do więzienia... Ale, czy wyszło mu to na dobre?

Dramat Wassermana zachowuje fabułę powieści. Zgodnie z nim reżyser Wojciech Adamczyk przygotował swoje przedstawienie. Zmienił jedynie dialogi: wolał wykorzystać kwestie napisane przez Keseya. Dosadniejsze, niż te z dramatu (co zresztą spektaklowi wyszło na dobre).

Przygotowań było wiele. Zespół trzy razy wyjeżdżał do Wojewódzkiego Szpitala dla Nerwowo i Psychicznie Chorych w Świeciu. Efekt jest taki, że pacjenci oddziału to najlepsze kreacje aktorskie. A zagrać wariata tak, żeby go nie ośmieszyć, żeby nie wyszło sztucznie, to nie taka prosta sprawa. W bydgoskim "Locie..." wszyscy są znakomici; nawet ci, którzy grają pozbawionych kontaktu z rzeczywistością chroników.

Każdy wariat jest inny. Dlatego mimo jednego miejsca akcji, o nudzie nie ma mowy. Na przykład Dale Harding (Roman Gramziński) to neurotyk z klasą. Roztrzęsione ręce, wspaniałe maniery. Scanlon (Wojciech Kalwat) myśli jedynie o ładunkach wybuchowych, ale i tak go lubimy. Cheswick (Andrzej Błaszczyk) z kolei to wyjątkowo sympatyczna postać - miły, w dodatku wrażliwy wariat.

Bardzo ciepło przyjęty przez widzów został też główny bohater, McMurpy. Trzeba dużo energii i charyzmy, żeby grać osobę, która potrafi zbuntować cały oddział. A Pieczyńskiemu się udaje.

Aktorzy to jedno, a tak zwane "dodatkowe efekty" to drugie. Tu nie można skarżyć się na brak inwencji. Jest i świetna muzyka Piotra Salabera, i światło, którego nie sposób nazwać subtelnym. Tak czy owak, możecie się Państwo nastawić na silne wrażenia.

To dobre przedstawienie. Pewnie, że mogło nie być niektórych scen i spektakl byłby wówczas bardziej zwarty. Niepotrzebne są, na przykład, niektóre przejścia przez pustą scenę, które niczego nie wnoszą, a tylko rozbijają całość. Tak właśnie przechadza się pielęgniarz, popijając małe co nieco z piersiówki.

Niezbyt też chyba szczęśliwie stajemy się bezpośrednimi świadkami sceny torturowania głównego bohatera. Jestem przekonana, że cała sytuacja zyskałaby na dramatyczności, gdyby McMurphy'ego nie było widać. Jakoś tak jest, że gdy czegoś nie da się pokazać naprawdę, to lepiej symbolicznie, niż udawać, że tak to wygląda w istocie. Inaczej bywa... zabawnie.

Tyle, jeśli chodzi o szczegóły. Całość natomiast zasługuje, by poświęcić jej wieczór.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji