Artykuły

Bądź jak Bromba - nie bój się wyobraźni

- Teatr okazał się wspaniałym miejscem, w którym się przeżywa życie. To jednocześnie i jakaś służba, i jakaś przygoda, i dziwny model świata, w którym ludzie są bliżej siebie - mówi MACIEJ WOJTYSZKO, pisarz, reżyser, od 1 listopada dyrektor artystyczny Teatru Nowego im. Kazimierza Dejmka w Łodzi.

Karolina Magda: Był pan uczniem Liceum Technik Teatralnych w Warszawie i podczas wyprawy do teatru spotkał Kazimierza Dejmka. Teraz został pan szefem artystycznym Teatru Nowego, który Dejmek zakładał i był przez wiele lat jego dyrektorem. Ładne przejście, choć ponoć podczas tamtego pierwszego spotkania Dejmek pana zrugał... Maciej Wojtyszko: - Wdrapałem się wtedy w białej koszuli na stalowy most nad sceną. Dejmek był na dole. I odezwał się do mnie słowami, których nie mogę publicznie zacytować. Przez długi czas nosiłem później czarne koszule...

Niektórych taka przygoda mogłaby do teatru zrazić, pana - wręcz przeciwnie. Czy od początku wiedział pan, że teatr to pana miejsce?

- Pojęcie "teatr" potem się w moim życiu rozciągnęło, bo skończyłem Szkołę Filmową w Łodzi. Ale rzeczywiście od dziecka, a na pewno od mniej więcej czternastego roku życia chciałem pracować w teatrze. Co więcej, zawsze najbardziej interesowało mnie reżyserowanie i pisanie, nigdy nie miałem pędu, żeby zostać aktorem.

Po tamtej sytuacji w młodości pomyślał pan sobie: "No to teraz ja panu, panie Dejmek, pokażę"?

- Nie. Chodziłem do szkoły, która się nazywała Liceum Technik Teatralnych, nie było się łatwo do niej dostać, ukończył ją między innymi Krzysztof Kieślowski i wielu innych reżyserów, plastyków, scenografów. Byliśmy zapraszani do teatrów w sytuacjach kłopotliwych, kiedy trzeba było szybko pomagać przy malowaniu i składaniu dekoracji, i tym podobnych. Byliśmy więc już w jakiś sposób z teatrem obyci i wiedzieliśmy, co chcemy robić. Przyznam, że nie pamiętam takiego okresu w swoim życiu, łącznie z dzieciństwem, żebym do teatru nie chodził.

A czy dziś ma pan poczucie, że teatr, czy w ogóle sztuka, oddał panu to przywiązanie i uczucie?

- Tak, dlatego, że teatr okazał się wspaniałym miejscem, w którym się przeżywa życie. To jednocześnie i jakaś służba, i jakaś przygoda, i dziwny model świata, w którym ludzie są bliżej siebie. Teatr jest pracą zespołową, podawaniem sobie nawzajem rąk, kwestii, ułatwianiem sobie życia, a zarazem niekończącym się dialogiem. Teatr to bardzo piękne miejsce; cieszę się, że mam okazję w nim bywać, a także w operze, kinie, telewizji, że już prawie całe swoje życie spędziłem wśród tych przygód.

Niezapomniana pozostaje pańska telewizyjna czteroczęściowa ekranizacja "Mistrza i Małgorzaty" Michaiła Bułhakowa. Trudno było w tamtych czasach zrealizować to widowisko?

- Bardzo trudno. To był prawdziwy przełom. Data produkcji to niby rok 1989, ale trzeba było wszystko wcześniej załatwić i przygotować. Problemem było wymyślenie odpowiedniej formuły, żeby to była całość, ale nie film - bo taśma była niezwykle droga. Pracowaliśmy w szaleńczych warunkach, ogromnie szybko... Bal u Szatana powstał w jedną noc: obok mnie siedzieli Zbigniew Zapasiewicz, Gustaw Holoubek, Władysław Kowalski, Anna Dymna i pracowaliśmy w warunkach całkowitego poświęcenia, a i pewnej sytuacji granicznej, bo już szybciej nie było można. Wszyscy byli wspaniale przygotowani, to było dla nas wielkie przeżycie, nie było aktora, który by odmówił występu w tym przedsięwzięciu. Aktorzy brali zwolnienia z teatrów po to, by wziąć udział w naszym zdarzeniu i to był wielki prezent dla nas wszystkich. Myślę, że paradoksalnie byłby jeszcze większy, gdyby nie nastał ów rok wielkiej przemiany politycznej w naszym kraju. Bo nagle wszystko, co wiązało się z tym wydarzeniem, przestało być ważne. Rok 1990 zmienił optykę społeczeństwa i nadzieja na to, że zbawienie jest tylko w sztuce, a artysta powinien być chroniony przed złem systemu przestały obowiązywać w tak wyraźnym stopniu jak wcześniej. I chyba tak już zostało.

Kolejna rzecz, do której często wracamy, to spektakl telewizyjny "Ławeczka" z Januszem Gajosem i Joanną Żółkowską, wcześniej zrealizowany na scenie Teatru Powszechnego w Warszawie. To już musiała być czysta przyjemność...

- Mieliśmy dwójkę wspaniałych aktorów z ich niezwykłą kreatywnością. Ja jedynie trochę poskracałem znakomity tekst Aleksandra Gelmana z odniesień mocno osadzonych w rosyjskiej rzeczywistości. A Allan Starski zrobił idealną, skromną scenografię. Widziałem wystawną realizację "Ławeczki" w teatrze w Moskwie: tam na scenę wjeżdżało metro, z którego wysypywał się tłum pasażerów, scena pustoszała i dopiero pojawiały się główne postacie. Myśmy zrobili to ascetycznie, ale krasa przebiegu dramaturgicznego tej sztuki i gra aktorów są wyjątkowe, i rzeczywiście ja też jestem dumny z tego przedstawienia.

Może pan być dumny również z tego, że kilka rzeczy zrobił jako pierwszy: "Mistrza i Małgorzatę" zrealizował pan w telewizji przed Rosjanami, przygotował pierwszą adaptację sztuki Witolda Gombrowicza w Teatrze Telewizji - była to "Ferdydurke", nakręcił "Powidoki" przed Andrzejem Wajdą...

- (śmiech) Jeśli chodzi o "Powidoki" to Andrzej Wajda nie chciał robić mojego scenariusza - uznał, że nie chce wątków o Katarzynie Kobro, których w mojej wersji jest dość dużo. Zadzwoniłem wtedy do pana Andrzeja z zapytaniem, czy mogę mój scenariusz zrealizować w telewizji. Andrzej Wajda powiedział: "Niech pan robi". Później zaś Andrzej Wajda zadzwonił do mnie i zapytał, czy swój film też może zatytułować "Powidoki". Odpowiedziałem: "Oczywiście"... Ten temat okazał się ważny dla nas obu. Ja chciałem pokazać relacje Strzemińskiego z Kobro i z jego otoczeniem, a pan Andrzej miał chyba wielki ból związany z komunizmem i chciał raczej oskarżyć ten system.

- Nie możemy pominąć Bromby, Gżdacza i innych pańskich bohaterów przeznaczonych dla dzieci. Dla dzisiejszych czterdziesto- i pięćdziesięciolatków te postaci i język, którym się posługiwały, to swoisty kod kulturowy. Gdy pan to pisał, było to również na naszym rynku niesamowicie świeże i nowe.

- Pamiętam, że mój syn, gdy poszedł do szkoły i przedstawił się jako dziecko autora tych historii, to pytali go: "Ciekawe, co twój stary bierze". Ale stary nic nie brał, stary miał po prostu dobrych nauczycieli, którzy uczyli go, że należy się bawić wyobraźnią i wymyślać różne rzeczy, i tak to się poukładało. Ja jeszcze wtedy nie wiedziałem, że są na świecie fantastyczne Muminki. Przeczytałem poświęcone im wspaniałe książki dopiero kilka lat po tym, jak opublikowałem przygody Bromby.

Bromba nie urodziła się jednak dla dzieci, tylko dla pana żony.

- To prawda: wzięła się z listów do mojej żony, która wtedy jeszcze nie była moją żoną i studiowała polonistykę w Poznaniu, a ja byłem na reżyserii w Łodzi. I pisałem do żony listy z opowieściami o Malwince, Fikandrze, Zwierzątku Mojej Mamy, Glusiu. Żona okazała się mądrzejsza ode mnie, bo przepisała te teksty na maszynie i kazała mi z nimi pójść do wydawnictwa.

A czy dziś Bromba w jakiś sposób panu ciąży?

- Nie, radzę z nią sobie. Nie tak dawno w warszawskim Teatrze 6. piętro powstało przedstawienie "Bromba w sieci" i cieszyło się sporym zainteresowaniem. Ja od czasu do czasu do Bromby wracam, bo ona jest dobrym wehikułem do rozmowy z dziećmi, którą zacząłem, nie mając własnych dzieci, potem już je mając, a teraz już mając wnuki. I to jest rozmowa, która ma je przygotować do tego, że coś, co wydaje się oczywiste, oczywiste nie jest. Nawet wyobrażenie przyjaźni, życzliwości, tolerancji też może mieć różne kolory, różne barwy, różne sensy i czasem można się rozczarować. Chodzi o to, żeby świat nie dawał się opisać do końca za pomocą algorytmów, i żeby nikt z nas, ja zresztą też, nie był pewny, że wie wszystko, bo zapewne wiemy znacznie mniej, niż nam się zdaje.

Czy prywatnie, w komunikacji z bliskimi, stosuje pan czasem ten język?

- To kłopotliwa kwestia, bo czasem jak zaczynam gadać, to mój dorosły syn i moja dorosła córka mówią: "Radio Bromba" (śmiech). Oczywiście, że to się pojawia. Niedawno miałem powód do satysfakcji, bo w sporze z moim dziewięcioletnim wnukiem powiedziałem mu, że nie jest w stanie nauczyć się wierszyka z książki "Bromby i Fikandra wieczór autorski": "Zaszkodził sztorm Szwedom - wyszydzał Szkot Szweda. - Bez szkwału do Szwecji zawrócić się nie da"... To książeczka z tego rodzaju łamigłówkami językowymi. I Stanisław w ciągu godziny nauczył się dziesięciu wersów, żeby mi udowodnić, że potrafi. Jakoś więc ci bohaterowie żyją w naszej rodzinie, choć pewnie i dlatego, że dziadek czasem wszystkich podpuszcza...

Jak te wszystkie doświadczenia wykorzysta pan na nowym stanowisku dyrektora artystycznego Teatru Nowego imienia Kazimierza Dejmka w Łodzi?

- Wydaje mi się, że będzie mi trudno zmienić siebie, czyli będę się kierował własnym gustem, własną wiedzą przy układaniu repertuaru teatru. Liczę na to, że jakąś moją ukrytą bronią jest duża znajomość młodych reżyserów, bo to są moi uczniowie ze szkoły teatralnej. Mam nadzieję przyciągnąć ich do teatru, który ma przecież wspaniałe tradycje i jest atrakcyjny dla młodych twórców. Będę ich pytał, co oni by chcieli zrobić, będę im mówił, co ja bym uznał za interesujące i będziemy dochodzili do jakiegoś kompromisu. A potem pojawią się premiery. Na razie jednak proszę o cierpliwość, bo dobre przedstawienie robi się trzy-cztery miesiące, a ja jeszcze w Teatrze Nowym nie zacząłem urzędować.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji