Artykuły

Seweryn: nie jestem doskonały

- To, co najpiękniejsze w Comedie Francaise to fakt, że my nie zrywamy z przeszłością. Odcięcie się od przeszłości, tradycji kulturowej to moim zdaniem przejaw naiwności i głupoty - mówi ANDRZEJ SEWERYN, reżyser i aktor Comedie Francaise w Paryżu.

Podobno Claude Chabrol ma zaproponować mu rolę w swoim najnowszym filmie Jesienią zagra w filmie Michela Houellebecqa. Cały czas w biegu. Andrzej Seweryn kilka dni po premierze "Cyrana de Bergerach Comedie Francaise opowiada "Dziennikowi" o tym, że kocha zarówo teatr, jak i film.

JUSTYNA KOBUS: Rozmawiamy tuż po premierze "Cyrana de Bergerac" z pana udziałem w Comćdie Francaise. Jestem pod wrażeniem nie tylko tego, co działo się na scenie, ale i na widowni. Nie pamiętam w polskim teatrze takiego entuzjazmu publiczności, wiwatów na cześć aktorów, pełnych emocji dyskusji o szczegółach spektaklu.

ANDRZEJ SEWERYN: Cieszę się, że pani tu jest i może to zobaczyć, bo tak właśnie wygląda codzienność tej sceny, codzienność spektakli w Comedie Francaise. Przeżyłem już wiele równie fantastycznych przyjęć, ale za każdym razem taka reakcja widowni jednakowo cieszy. Zwłaszcza gdy ciężko się na nią pracuje. Oczywiście jak wszędzie i tu zdarzają się słabsze przedstawienia, pomyłki reżyserskie... Wówczas reakcja widowni jest chłodniejsza. Ale na szczęście tych świetnych jest o wiele więcej.

Miałam szczęście podglądać próbę generalną. Zamiast zestresowanych premierą aktorów zobaczyłam tryskających energią ludzi szykujących się do udziału w przedsięwzięciu, na które się cieszą.

Bo tak właśnie jest - w Comedie Francaise gra naprawdę sprawia aktorom wielką radość. Jestem bardzo rad, że pani to dostrzegła jako bezstronny obserwator. Bardzo ciężko pracują - tu naprawdę stopień zaangażowania w przygotowanie roli i stopień profesjonalizmu są ogromne, ale pracy towarzyszy autentyczna pasja. Myślę zresztą, że to specyfika tej sceny. W przypadku "Cyrana de Bergerac" dodatkowy atut stanowi fakt, że my tę sztukę bardzo lubimy. Jak pani widziała, świetnie się bawimy, grając swoje role. Ten spektakl jest dowodem młodości Comedie Francaise.

Pana bohater to wyrazista, zapadająca w pamięć postać, także za sprawą pańskiej gry. Niejednoznaczna, pełna sprzeczności.

Lubię tę postać. De Guiche to krewny kardynała Richelieu, arystokrata, podobnie jak Cyrano i Christian zakochany w Roksanie. Ponieważ zostaje wykpiony przez swoich konkurentów, próbuje się zemścić, wykonując rozkaz wysłania ich na wojnę. W czasie oblężenia Arras udowadnia jednak swą rycerskość, narażając życie dla ratowania Roksany, która już wcześniej została żoną Christiana.

Po obejrzeniu spektaklu wystawionego bez zadęcia, z dużą dozą ironii śmieszny wydaje mi się zarzut konserwatyzmu czy "gnuśnego tradycjonalizmu" stawiany Comedie Francaise.

Takie opinie wygłaszają ludzie, którzy w ogóle nie bywają w tym teatrze, zwykle Francuzi, choć nie tylko. Niektórzy mówią nawet, że wystawia się tu jedynie Moliera! Kompletny absurd. To najlepszy dowód na to, że nic nie wiedzą o tej scenie. To, co najpiękniejsze w Comedie Francaise to fakt, że my nie zrywamy z przeszłością. Odcięcie się od przeszłości, tradycji kulturowej to moim zdaniem przejaw naiwności i głupoty. Niektórym wydaje się chyba, że klasyka musi być wystawiana w sposób nudny, głupi i przestarzały. Bzdura. Powrót do przeszłości nie polega wcale na zatapianiu się w niej, ale na wyciąganiu tych elementów, które pozwolą udoskonalić teatr i świat nam współczesny. Jego korzenie tkwią jak wiadomo w bardzo odległej przeszłości i to jest dodatkowa wartość, nie ułomność. Fenomen wielkich dramaturgów: Szekspira, Ąjschylosa czy Moliera polega na uniwersalności ich dzieł. Z moimi francuskimi studentami od lat pracuję nad antycznymi dramatami. Powiedzieć, że są one aktualne, to banał, brzmi wręcz głupio. To teksty tak wielkie, tak głęboko od wieków nas dotykające i zmuszające do myślenia, że należałoby powiedzieć - wieczne. A co do rzekomego konserwatyzmu Comedie Francaise to czy można zarzucać go scenie, na której reżyserują Robert Wilson, Mathias Langhoff, Anatolij Wasiljew, Andre Engel? Jeśli ktoś uważa, że ta scena jest konserwatywna w pejoratywnym sensie, czyli muzealna i przestarzała, to znaczy, że w życiu tutaj nie był i nie oglądał żadnego spektaklu. Swoją drogą zastanawiam się, czemu termin "konserwatyzm" kojarzy się z czymś bezwartościowym? Liczba sztuk współczesnych wystawianych tutaj jest również spora, ale nie to świadczy moim zdaniem o wartości naszego teatru.

Spotkałam na premierze "Cyrana..." polską parę, która przychodzi tu regularnie na spektakle z pana udziałem. Są dumni, że Polak stał się gwiazdą tej sceny. Opowiadali o entuzjastycznych recenzjach francuskiej prasy.

Miło to słyszeć. Rzeczywiście jest tak, że środowisko teatralne Francji zaakceptowało mnie od początku. Dla mnie wielką nobilitacją było to, że zaledwie rok po zagraniu "Don Juana" na scenie Comedie Francaise zaproponowano mi status "societariusza" [najwyższy status aktorski w zespole Comedie Francaise gwarantujący aktorowi również bycie członkiem Societe des Comediens Francais - przyp. red.].

Comedie Francaise ma trzy sceny. Na Małej grałem w zeszłym sezonie bardzo piękną rolę Eugene'a 0'Neila w sztuce "Dajcie im cienie" Larsa Norena -umierającego amerykańskiego dramatopisarza, laureata Nagrody Nobla. Dwa tygodnie przed premierą "Cyrana..." zakończyliśmy granie na tejże scenie "Złotej głowy" Paula Claudela. Ale dużo pracuję i poza tą sceną i Comedie Francaise pozwala mi na to. Na każdy taki występ muszę jednak uzyskać pozwolenie teatru, który wymaga od aktorów wyłączności. Aby zrobić film fabularny w Polsce, musiałem zrezygnować m.in. z bardzo interesującej roli teatralnej. Stosunek Francuzów do mnie od początku cechują jednak wielka życzliwość i wyrozumiałość.

Przyjechał pan do Francji 25 lat temu, zastał tu pana stan wojenny. Gdyby nie ten zbieg okoliczności, wróciłby pan do Polski?

Pewnie tak. Po części był to faktycznie zbieg okoliczności, chociaż ja już zacząłem wtedy na dobre współpracę z reżyserami francuskimi, a i moje życie osobiste też zaczynało się tutaj krystalizować. Polityczne wydarzenia pewnie miały wpływ na moją decyzję, ale nie były jedynym jej powodem.

Przedstawienia w Comedie Francaise grane są po kilka lat. Czy gdybym obejrzała setny spektakl, różniłby się od premierowego? Gdy po pół roku od świetnej premiery ponownie oglądałam spektakl w warszawskim teatrze, aktorzy grali na pól gwizdka. Tutaj to nie do pomyślenia. Jeśli przyjedzie pani do Paryża za kilka miesięcy, ten spektakl będzie jeszcze lepszy. To też specyfika tej sceny, że nad przedstawieniem pracuje się nieustannie, miesiącami, a czasem nawet latami. Zresztą reżyserzy śledzą kolejne spektakle. Każdy z aktorów ma oczywiście lepsze i gorsze momenty, ale nawet w obliczu zniżki formy poniżej pewnego poziomu nikt nie zejdzie. Dodatkowo motywuje do intensywnej pracy stworzony w tym celu system ocen. W grudniu każdego roku specjalny komitet administracyjny Comedie Francaise złożony z aktorów naszego zespołu ocenia pracę każdego z nas. Decyzje tego komitetu są czasami trudne i bolesne. Niektórzy z nas muszą opuścić zespół.

Taka restrykcyjna instytucja przydałaby się w naszych teatrach.

Comedie Francaise to jedna z najlepiej zorganizowanych scen teatralnych na świecie. Jeśli miałbym to porównywać np. z systemem pracy w polskim Teatrze Narodowym, a reżyserowałem tam w końcu "Ryszarda II", to nie mam wątpliwości, że tutaj, w Paryżu, pracujemy intensywniej. Najlepszym tego dowodem jest liczba premier w każdym sezonie, która waha się od 12 do 15.

Wspominał pan, że francuscy koledzy mówią czasem, iż gra pan inaczej niż oni. Nie potrafią jednak sprecyzować, na czym ta inność polega.

To prawda. Ja również tego nie wiem i nawet już nie dociekam.

Myślałam o tym, oglądając "Cyrana de Bergerac". Być może to chybiona teoria, ale uderzyła mnie emocjonalność kreacji. Pan nie grał de Guicha, pan nim był. Stopień pana zaangażowania był większy niż reszty zespołu. Niech to zostanie pani oceną sytuacji, ja nie podejmuję się oceniać samego siebie. Nie chciałbym się też odróżniać od moich kolegów, przeciwnie, staram się uczyć od nich. Wydaje mi się jednak, że moje korzenie, czyli warszawska PWST, praca nad wielkimi romantycznymi tekstami polskich pisarzy z mymi polskimi mistrzami w sposób oczywisty uczyniły ze mnie aktora, który musi różnić się nieco od moich francuskich kolegów.

Pana francuski budzi podziw, ale ponoć trzeba posługiwać się od dzieciństwa językiem, by nie mieć akcentu, nie czuć barier. Zdarzają się problemy?

Oczywiście te bariery zostają i dają znać o sobie. Ja po prostu nad każdym tekstem muszę pracować znacznie intensywniej niż moi koledzy. Już się do tego przyzwyczaiłem. W ogóle o tym nie myślę. W życiu codziennym na pewno wyczuwalny jest w mojej francuszczyźnie obcy akcent, na scenie, gdzie usilnie nad tym pracuję, myślę, że znacznie mniej.

A jak to jest, gdy żyje się na styku dwóch kultur, pomiędzy Francją a Polską? Myśli pan, śni, marzy po polsku czy po francusku?

Niespecjalnie nad tym się zastanawiam, powiem szczerze. Czasem w Polsce zdarzy mi się odezwać się po francusku, ale to chyba o niczym nie świadczy.

A gdyby ktoś zapytał pana, czy czuje się Polakiem mieszkającym we Francji, czy może Francuzem z Polski? A może po prostu obywatelem świata?

Nie mam takich dylematów. W Polsce czuję się Polakiem, zachwycają mnie polskie lasy, jeziora, ostatnio, gdy kręciłem film, odkrywałem na nowo jej urodę. We Francji też mam poczucie, że jestem u siebie, i nie porównuję wspaniałej architektury Paryża ze zniszczoną w czasie okupacji Warszawą. Powiem tak: nie boli mnie Polska, gdy gram na scenie Comedie Francaise, i nie boli mnie Francja, gdy jestem w Polsce, gram w Tychach, czy reżyseruję spektakl w Warszawie. Po prostu staram się pracować w obu krajach, choć czasem czuję się rozdarty, bo i we Francji, i w Polsce pracuję szalenie intensywnie. Na pewno jednak jestem znacznie bogatszy w doświadczenia niż ten młody człowiek, który 25 lat temu tutaj przyjechał. Ale powiem pani, że gdybym np. musiał wybrać jeden paszport, gdyby stanął przede mną policjant i powiedział: "wybieraj", sięgnąłbym po paszport polski.

Rozmawialiśmy wyłącznie o teatrze, ale przecież gra pan również we francuskich filmach, choć może mniej niż ostatnio w polskich.

Gram, to prawda. Akurat teraz pracuję nad przepiękną rolą w filmie "Wiek miłości", którego reżyserem jest Olivier Lorelle. Ponoć Claude Chabrol ma mi również zaproponować jakąś rolę, ale dopóki nie poznam szczegółów, nie chcę o tym mówić. Na jesieni zagram w filmie Michela Houellebecqa. Gdy mowa o rolach w kinie, żartuję, że zdobyłem dwa Oscary - grałem przecież i w "Liście Schindlera", i w "Indochinach". No i dwie nominacje za dwa piękne polskie filmy: za "Ziemię obiecaną" Wajdy i za "Noce i dnie" Antczaka.

Nie dziwię się, że tak różnorodne doświadczenia zawodowe zaowocowały reżyserią. Wielcy aktorzy jak Eastwood czy Al Pacino mówią, że zaczęli reżyserować, bo przestało im wystarczać aktorstwo. Z panem było podobnie?

Chyba właśnie tak. Pracując na co dzień w teatrze, grałem też w dziesiątkach filmów. Od lat pracuję również ze studentami, a to zmusza do przyjęcia postawy reżysera. Zacząłem myśleć więc w końcu nad tym, że może czas, by te doświadczenia wykorzystać. Najpierw była to reżyseria teatralna w Comedie Francaise, potem praca w Teatrze TVP, a potem zapragnąłem czegoś więcej także w filmie. Dostałem do ręki ciekawy scenariusz Macieja Strzembosza i dzięki jego inicjatywie producent Mirosław Słowiński zaproponował mi to nowe, pasjonujące doświadczenie. Stałem się więc de facto reżyserem filmowym. Zobaczymy, jak film zostanie przyjęty. Chciałbym, aby stał się pretekstem do poważnej dyskusji o problemach, jakie porusza. Jestem dumny, że wysiłek całej, wspaniałej ekipy, z którą miałem przyjemność pracować nad filmem, został uwieńczony zaproszeniem do konkursu na festiwalu w Moskwie.

Osiągnął pan bardzo wiele jako artysta, większość pana kolegów nawet nie śmie o tym marzyć. Mimo to wciąż pan mówi, że żyje w poczuciu wiecznej niedoskonałości. To prawda, wciąż mam takie poczucie. Ale to w żaden sposób mnie nie niszczy ani nie ogranicza, nie przeszkadza. Przeciwnie, myślę, że chroni mnie przed uczuciem pychy i zmusza do ciągłego samodoskonalenia. Świadomość własnej niedoskonałości to dobre uczucie.

***

Andrzej Seweryn (ur. 1946) - aktor teatralny i filmowy. W 1968 ukończył Państwową Wyższą Szkołę Teatralną (PWST) w Warszawie i dostał angaż w Teatrze Ateneum. 25 lat temu wyjechał do Paryża - zagrał tam kobiecą rolę Spiki Tremendosy w "Onych" Witkiewicza w reżyserii Andrzeja Wajdy, u którego wielokrotnie grał też w filmiach. Dzięki kreacji w "Onych" Antoine Vitez zaproponował mu rolę Thomasa Pollocka w "Zamianie" Claudela i etat w l'Lcole du Theatre National de Chaillot. Jako Mistrz w adaptacji "Mistrza i Małgorzaty" Bułhakowa tak zachwycił Petera Brooka, że reżyser zaangażował go do swojego zespołu. Na planie filmowym współpracował też m.in. z Andrzejem Żuławskim, Januszem Zaorskim i Jerzym Hoffmanem. Od 1993 roku pracuje w Comedie Francaise.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji