Artykuły

"Tannhäuser"

Po drugiej wojnie światowej twórczość Ryszarda Wagnera z trudem torowała sobie drogę do polskich scen operowych. Nie było w tym może nic dziwnego, zważywszy chociażby sam fakt kultu Hitlera nie tyle dla jego muzyki, ile dla szowinizmu i zajadłego germanizmu kompozytora. Czas jednak nie tyle goi rany, ile każe pewne zjawiska wyważać w stosunku do ich ogólnoludzkich wartości. Cóż można zrobić z twórczością genialnego kompozytora, wielkiego reformatora opery i twórcy dramatu muzycznego, artysty o potężnej bądź co bądź indywidualności? Czyż można było odłożyć ją na wsze czasy do lamusa, chociażby dlatego, że jest ona dziełem człowieka, jak to liczni określają - małego charakteru, o poglądach bardzo nierównych - od młodzieńczej rewolucyjności, aż po przejście, w wieku dojrzałym, na pozycje skrajnego szowinizmu, rasizmu, że nie brzydził się pono niską intrygą i pospolitą chciwością, że był, jak pisał J. I. Kraszewski, śmieszny zarozumiałością? Oczywiście, że było to niemożliwe. Jego twórczość jest tej miary, że jej brak w repertuarze był luką, i to szczególnie dotkliwą dla młodszego pokolenia, nie znającego poza nagraniami i radiem, jego oper i wielkich dramatów muzycznych.

Tradycje wagnerowskie w Polsce są poza tym bardzo dawne. Jego dzieła w naszym kraju były wystawiane wkrótce po ich premierach w Niemczech, a z afisza Opery Warszawskiej do wybuchu wojny nazwisko Wagnera niemal nie schodziło. W stolicy wystawiano jego "Lohengrina", "Walkirię" (które w dniach 20 i 22 marca br. oglądaliśmy na scenie Teatru Wielkiego w Warszawie w wykonaniu świetnego zespołu Hessisches Staatstheater z Wiesbaden, NRF), "Latającego Holendra", "Śpiewaków Norymberskich", "Tristana i Izoldę", "Parsifala", "Zmierzch bogów" i oczywiście "Tannhäusera", który po raz pierwszy pojawił się w Warszawie w 1883 roku, a następnie wznawiany był pięciokrotnie, po raz ostatni w roku 1936.

Po drugiej wojnie światowej dzieło Ryszarda Wagnera (1813-1883), na scenie stołecznej pojawiło się po raz pierwszy w roku 1956, był to "Lohengrin". Od tej pory, szczególnie po odbudowie gmachu Teatru Wielkiego, wielokrotnie stołeczne koła muzyczne i melomani domagali się wprowadzenia do repertuaru przynajmniej jednej z oper Wagnera, tym bardziej, że w tym czasie jego twórczość weszła już na sceny oper w Poznaniu i Łodzi.

Monumentalizm, rozmach i specyfika scenicznej twórczości Wagnera, stwarzają wielkie trudności wykonawcze. O dobrą obsadę dla tego rodzaju widowisk nie jest w naszych warunkach niestety łatwo. "Wagnerowskie" głosy są zresztą rzadkością nie tylko u nas. Olbrzymi aparat wykonawczy, wymogi inscenizacyjne, dobór odpowiednich realizatorów, to były trudności naprawdę duże.

I wreszcie wszedł na scenę "Tannhäuser" i "Turniej śpiewaków na Wartburgu" - bo tak brzmi pełny tytuł tej trzyaktowej opery romantycznej. Przypomnijmy przy okazji, że Wagner był również pisarzem i poetą, libretta i teksty dla swoich oper sam pisywał. Premiera tej, jednej z najpopularniejszych oper Wagnera, stała się wielkim wydarzeniem artystycznym. Jakość zaprezentowanego widowiska godna jest naszej wielkiej, reprezentacyjnej sceny operowej. Do realizacji zaangażowano wybitnego austriackiego reżysera, doświadczonego "wagnerzystę" - Otto Fritza. Miał on zadanie niełatwe, ponieważ monumentalny "Tannhäuser" jest w gruncie rzeczy operą statyczną i czyha tu groźba wystawienia "koncertu w kostiumach". Jednanie wytrawny reżyser znakomicie, chociaż dyskretnie ożywił olbrzymi tłum wykonawców i wprowadził do akcji wielkie chóry opery wzmocnione chórem męskim Centralnego Zespołu Artystycznego Wojska Polskiego i chórem dziecięcym Związku Harcerstwa Polskiego oraz statystów, dając kilka świetnych obrazów scenicznych,

Interesująco rozwiązała scenografię szwajcarska scenografka, Annelies Corrodi, znana ze swych oryginalnych pomysłów z zastosowaniem projekcji. Jest to rzeczywiście znakomita technika (uruchomiona chyba po raz pierwszy na naszej scenie, posiadającej ku temu nowoczesne urządzenia), pozwalająca na bogactwo i wielką różnorodność efektów wizualnych. Jednakże było to, mimo obfitości obrazów świetlnych zbyt Jednostajne tło dla rozgrywającego się w dwóch światach, fantazji i realnym - dramatu Tannhäusera.

No i wreszcie strona muzyczna, spoczywająca w rękach Antoniego Wicherka. Może nie przemówiła do słuchacza swoją potęgą i bogactwem nastroju oraz kolorystyką, tak przecież popularna i znana z niezliczonych nagrań i wykonań koncertowych uwertura, może odczuwa się pewien niedosyt z innych wielkich partii orkiestrowych, ale w całości dyrygent wywiązał się znakomicie z tak trudnego zadania. Do najlepszych stron przedstawienia należy niewątpliwie brzmienie połączonych chórów. Tak znakomicie śpiewających chórów w naszej operze chyba jeszcze nie słyszeliśmy. Henryk Wojnarowski wydobył z nich całą potęgę brzmienia, nie zatracając subtelności i finezji wielu partii.

Z powodzeniem wywiązali się ze swego niezwykle tu trudnego zadania soliści. W roli tytułowej wystąpił Roman Węgrzyn, nie tylko wokalnie wypadł dobrze, ale potrafił także wzruszać naturalną grą aktorską. Drugą wielką partię, Wolframa von Eschenbach znakomicie kreował Zdzisław Klimek. W pozostałych rolach wystąpili i wokalnie, i aktorsko świetna Hanna Lisowska (Elżbieta, siostrzenica landgrafa), Krystyna Szczepańska (Wenus), Jerzy Ostapiuk (Herman, landgraf Turyngii), Lesław Wacławik (Walther), Włodzimierz Denysenko (Biterolf) i inni.

W sumie znakomite przedstawienie, jedno z najbardziej interesujących na scenie Teatru Wielkiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji