Artykuły

"Tannhäuser" w Teatrze Wielkim

Wreszcie po długich latach nieobecności wielkie dzieło Ryszarda Wagnera znalazło się na warszawskiej scenie. Wiele przyczyn złożyło się na tak długą nieobecność utworów niemieckiego kompozytora. Na pewno nie bez przyczyny - przynajmniej dla pierwszego okresu po minionej wojnie - były wszystkie skojarzenia, wynikające z anektowania przez hitleryzm twórcy "Pierścienia Nibelunga"; pamięć okupacyjnych przeżyć była silniejsza od wiedzy o tym kompozytorze, który tworząc przecież swoją uwerturę koncertową "Polonia" na wieść o Powstaniu Listopadowym tak pisał:

"Polska walka o wolność przeciwko przemocy, napełniła mnie rychło rosnącym entuzjazmem. Zwycięstwo, jakie Polacy odnieśli w krótkim czasie w maja, doprowadziło mnie do stanu podziwu i ekstazy: zdawało mi się, że przez jakiś cud świat został na nowo stworzony. Natomiast wrażenie wywołane wiadomością o walce pod Ostrołęką było takie, jakby świat przepadł ponownie..."

Rzeczywistość bliska w czasie - silniejsza była od historii: zapominaliśmy, że w "Polonii" były reminiscencje naszego hymnu narodowego, i Mazurka 3 Maja i pieśni "Wionął wiatr błogi przez Lechitów ziemię". Pamiętaliśmy, jak towarzyszyła najgorszym latom, kiedy nawet sztukę wykorzystano wprzęgając ją w aparat nazistowskiej ideologii.

Były i inne przyczyny: wystawianie dramatów muzycznych Wagnera to niełatwe zadanie dla teatru operowego. Te trudności to i wielkie aparaty orkiestry i chóru, potrzeba posiadania odpowiednich głosów w zespole, i pełnych inwencji realizatorów, którzy ze statycznych widowisk muszą jednak zrobić porządny teatr muzyczny. Bądźmy jednak szczerzy do końca: było w tym i wiele winy po stronie kierowników artystycznych instytucji operowych: łatwiej było sięgnąć, któryś raz z rzędu, po "Traviatę", "Aidę", "Carmen" czy "Madame Butterfly", pozycje "chodliwe" u publiczności mniej wyrobionej niż ryzykować wykonanie planów przy wagnerowskich widowiskach trudnych i ciągnących się długimi godzinami.

Jednak teatr muzyczny bez Wagnera jest teatrem o niezbyt wysokich lotach: wszędzie, gdzie ambicje górują nad łatwizną, znajdziemy w repertuarze niektóre przynajmniej pozycje Te najczęściej wystawiane: "Tannhäusera", "Śpiewaków Norymberskich", "Holendra Tułacza". Warszawa przez trzydzieści lat powojennych odnotowuje tylko jedną pozycję: "Lohengrina" wystawionego 25 lutego 1956 roku pod kierownictwem muzycznym Mieczysława Mierzejewskiego. Później był już tylko "Tristan i Izolda" w r. 1967 ale w czasie gościnnego przedstawienia Niemieckiej Opery Państwowej z NRD. I to wszystko... Przynajmniej w Warszawie. bo Poznań trochę ten bilans poprawia w skali krajowej.

Brak szerszej skali porównawczej utrudnia zadanie recenzentowi: w takiej sytuacji niczym nie różni się on od każdego z tych widzów, którzy byli w ubiegłą niedzielę na premierze w warszawskim Teatrze Wielkim. Wybaczcie zatem autorowi...

Liczą się jednak przede wszystkim sumaryczne wrażenia. A te są jak najlepsze. Przynajmniej jeżeli chodzi o stronę realizacyjną. o którą kierownictwo naszej reprezentacyjnej sceny zadbało w sposób warty uznania. Zaproszenie wybitnego reżysera i cieszącego się sławą europejską scenografa sprawiło, że oglądaliśmy widowisko imponujące, na miarę prawdziwie wielkiego teatru. Do tego - teatru nowoczesnego. Takiego, w którym scena miała wagnerowski monumentalizm, jeszcze bardziej podkreślany wspaniałymi i efektownymi horyzontami zapisanymi obrazami z rzutnika. I to była najmocniejsza strona warszawskiego "Tannhäusera". Reżyser nie ma - na skutek statyczności sytuacji - wynikających z akcji - wiele pola do popisu. Ale przecież wystarczyło kilka - ważnych dla całości widowiska - scen, aby i on pokazał "lwi pazur". Wystarczy jeśli przypomnimy cały pierwszy akt w królestwie Wenus, znakomite operowanie chórami i tłumami statystów w wejściu gości aktu II, każde przejście chóru pielgrzymów, wreszcie sekwencja finałowa, zamknięta w pięknym, o malarskiej wrażliwości, obrazie.

Następna mocna strona widowiska - to dobrze przygotowane chóry, których głosy świetnie brzmiały zarówno wtedy, gdy czystością a zarazem potęgą brzmienia zadziwiały znajdując się w pierwszych planach sceny, jak i wtedy gdy dochodziły nas z oddalenia i rosły w miarę zbliżania się do rampy.

Polski choreograf dostroił się do swoich wielkich partnerów: układy tańców zasługują na komplementy, a popisy Ewy Głowackiej raz Jeszcze przekonały nas, że pojawiła się w warszawskim balecie tancerka o zgoła nieprzeciętnym talencie, która ma wszystkie szanse, aby stać się gwiazdą pierwszej wielkości.

Niestety, strona muzyczna przedstawienia nie wywoływała takiego entuzjazmu: poczynając od uwertury, brak było tego jasnego blasku, jakim mieni się tu partytura. Pod wszystkimi łagodnościami potoczystej kantyleny przez cały czas czuje się przecież to silne napięcie dramatyczne i w uwerturze i w innych fragmentach orkiestrowych wagnerowskiego dzieła.

Dramaturgiczny konflikt dwu światów przewija się przez muzykę; dlatego wymaga wyjątkowo wrażliwego odczytania partytury, stopniowania napięć, i pełnego, szerokiego oddechu w grze, kiedy dźwięki orkiestry powinny bez reszty wypełnić salę. Tymczasem całość wypadła dość blado, szaro, jakby muzycy zmęczeni długimi ćwiczeniami prób nie umieli poddać się urokowi wagnerowskiego dzieła. A może to coś innego? Jeżeli przez tyle lat wychowaliśmy orkiestrę w świecie zupełnie innej muzyki, musiały przyjść trudności przy nagłym przeniesieniu się w inny świat dźwięków? Dlatego kto wie, czy w miarę mijania czasu i liczby przedstawień sytuacja się nie poprawi, dociągając stronę muzyczną do reszty tak przecież bardzo udanego widowiska.

Z wykonawców nie chciałbym nikogo specjalnie wyróżniać: wszyscy, poczynając od wykonawcy partii tytułowej (Roman Węgrzyn), Wenus (Krystyna Szczepańska) i Elżbiety (Hanna Lisowska) starali się zrobić wszystko, aby całość wypadła jak najlepiej. A więc i Jerzy Ostapiuk (Herman), Zdzisław Klimek (Wolfram), Lesław Wacławik (Walther), Włodzimierz Denysenko (Biterolf) i Jan Górski (Heinrich) oraz Barbara Wysokińska (Młody pasterz).

Wyszliśmy ucieszeni z tej kolejnej premiery w Teatrze Wielkim: wzbogacił się on o ważną pozycję repertuaru, dowiódł ambitnych zamierzeń a zarazem możliwości. Niech nam wolno optymistycznie wierzyć, że na następną pozycję wagnerowską nie będziemy musieli czekać znowu lat kilkanaście...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji