Hamlet gra Skapena
Molierowskie "Szelmostwa" teatru Montownia to więcej niż popis aktorskiego rzemiosła. Zobaczyłem aktorów, którym chce się grać.
Debiut trójki absolwentów warszawskiej PWST - Adama Krawczuka, Rafała Rutkowskiego i Macieja Wierzbickiego - ożywił nudę ubiegłego sezonu. Ich "Zabawa" wg Mrożka wpadła jak kamień w zarastające bajoro warszawskich scen, zbierając nagrody i aplauz publiczności. O dziwo, zespól po tym sukcesie nie utonął. Powiększył się o jeszcze jednego aktora - Marcina Perchucia - i pod nazwą "Montownia" dał drugą premierę, która narobi sporego zamieszania w spokojnych wodach teatralnych Warszawy.
W stolicy dominuje bowiem aktorstwo telewizyjne, które polega na tym, że aktor gra naprawdę w telewizji i filmie, a w teatrze tylko pokazuje się swoim wielbicielom i markuje. Natomiast aktorzy z Montowni, jak sama nazwa wskazuje, są prawdziwymi robotnikami sceny. Do siódmych potów będą pracować nad śmiechem publiczności, duszę oddadzą za dobry gag, zagrają po dwie role naraz i będą jednocześnie maszynistami, dekoratorami i reżyserami swojego przedstawienia.
Molierowskie "Szelmostwa Skapena" to więcej niż popis aktorskiego rzemiosła. Aktorom udaje się nie tylko naśladować znane z XVI- wiecznych rycin figury komedii dell'arte, te wszystkie postaci pochylonych przez wiek starców, sprężystych amantów i ruchliwych arlekinów. Potrafią dotrzeć do istoty tego gatunku - lazzi, czyli gagów. W ich wymyślaniu są niezawodni.
Drewniana skrzypią - jedyny element dekoracji na scenie - w magiczny sposób powiększa się do wymiarów ulicy, po której, nie ruszając się z miejsca, biegają Leander (Maciej Wierzbicki), Oktaw (Rafa! Rutkowski) i służący Sylwester (Marcin Perchuć). Repliki tną powietrze niczym szpada, a jedną z kłótni kończy słowny nokaut, po którym ugodzony repliką Skapena (Adam Krawczuk) starzec pada na deski jak bokser po lewym prostym. A scena zbiorowej walki szermierczej, podczas której dwóch walczących oddala się nagle na stronę, zostawiając w rękach pozostałych stos niepotrzebnych szpad?
A odkrycie Leandra, który znienacka zauważa, że ma dodatkową parę rąk poprawiających mu kapelusz i garderobę?
"Monterzy" mają w nadmiarze to, czego innym brakuje: umiejętność improwizacji, błyskawicznego wchodzenia w rolę, sprawność fizyczną i poczucie rytmu. Wierzbicki i Rutkowski w podwójnych rolach ojców i synów dokonują wprost cudownych metamorfoz i naprawdę nigdy nie jestem pewien, którego mam akurat przed sobą. W jednej scenie wygięci w pałąk, w następnej wyprężeni jak struna, kilkoma gestami i zmianą nakrycia głowy potrafią przemienić się ze zgrzybiałych starców w melancholijnych amantów. O ich mimice ktoś powinien napisać komedię - wiecznie zdziwione oczy Rafała Rutkowskiego i łzawe spojrzenia Mac Wierzbickiego są tego warte.
Spektakl grany na pustej scenie w neutralnych, czarnych kostiumach zaczyna się i kończy fragmentem monologu Hamleta, który instruuje aktorów z wędrownej trupy, jak mają grać. Na to, aby powiedzieć ten monolog w inscenizacji szekspirowskiej, aktorzy z Montowni czekaliby w teatrze repertuarowym wiele lat. Zakładając własny zespól od początku mogą na własnej skórze się przekonać, jak trudno jest sprostać wymaganiom, o których mówi książę Danii: łączyć akcję ze słowem, używać gestów oszczędnie, mówić płynnie i swobodnie, unikać przesady, która kłóci się z celem teatru i - co najważniejsze - nie machać rękami!
Z tej trupy Hamlet byłby zadowolony.