Artykuły

"Garbus", czyli o braku Mrożka

"Garbus" w reż. Marka Fiedora we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Pisze Piotr Zaremba w portalu wpolityce.pl.

Pojechałem na tę sztukę do Wrocławia, w ramach obowiązków jurora. Sama taka wyprawa uczy pokory. Wiele godzin w pociągu, często aby zobaczyć coś banalnego lub budzącego sprzeciw. Ale tym razem było warto, oj było. Choć zesłano zespół wrocławskiego teatru Współczesnego do salki w podziemiach muzycznego Teatru Capitol. U nich samych odbywa się remont.

"Garbus" to jedna z najtrudniejszych i najdziwniejszych sztuk Sławomira Mrożka. Opiera się łatwym, publicystycznym interpretacjom, ciężko byłoby zawrzeć jej wymowę w bryku dla licealistów. Ciężko jest nawet o tę wymowę składnie zapytać.

Nie pamiętałem dobrze, to prawda, tego tekstu. Wciągnął mnie już sam początek, banalna konwersacja przeplatana ciągiem sztuczek z teatru absurdu, ale przede wszystkim poczucie narastającej w szybkim tempie tajemnicy. Pięć dziwacznych, skrajnie niedobranych osób na wakacjach u tytułowego Garbusa plus niesamowita muzyka. Patrzyło się na to jak na zawiązujący się, świetny kryminał, który jednak raz po raz tracił swoje gatunkowe właściwości.

Rodzajowość, dosłowność sytuacji towarzyskich czy quasi-miłosnych nakładała się na grozę ogólnych, wręcz globalnych obserwacji, bo to przecież sztuka poniekąd także o całej ludzkości, o końcu świata - choć traktuje o wypoczynku w górach. Kiedy ogląda się wrocławską inscenizację, ma się poczucie odkrywania kolejnych pokładów znaczeń, penetrowania natury relacji między ludźmi.

Aluzje pozostają nierozwikłane, a jednak na końcu możemy mieć wrażenie, że wiemy więcej. Nawet jeśli to złudzenie, widz ma głowę naładowaną myślami, skojarzeniami, odczuciami. To było zresztą widać po wyjątkowo skupionej, przeważnie młodej, wrocławskiej publice. Oglądając ten spektakl pośród niej doznałem może złudnego, chwilowego, ale przemożnego poczucia inteligenckiej ciągłości.

Marek Fiedor, dyrektor teatru, i reżyser tego spektaklu, zdecydował się ułożyć i zagrać ten tekst bez naginania się do tak zwanego "przeciętnego widza", z pełnym wyczuciem nastroju cienkiej, nieokreślonej grozy. Umiejętnie generuje ją tu wszystko.

Scenografia reżysera, nawiązująca do dekoracji Ewy Starowieyskiej z przedstawienia Jerzego Jarockiego z roku 1975. Szczególne kostiumy, lekko przenoszące sztukę w czasie, ale bez definitywnego zakorzenienia w czymkolwiek. Efekty specjalne, często w polskim teatrze nadużywane, tu jednak świetnie się tłumaczące (wakacyjne scenki pokazywane na telebimie, wszechobecność Garbusa też obserwującego bohaterów z szarego ekranu ). Znakomita muzyka wykreowana przez Tomasza Hynka. No i gra aktorów balansująca między realistyczną komedią o małej zbiorowości pod presją tajemniczych zdarzeń, i konwencją abstrakcyjnej groteski. Coraz bardziej abstrakcyjnej, im bliżej końca. Owszem zachowując dziwność i nieokreśloność miejsca oraz kontekstu, sztuka jest w kilku miejscach lekko uwspółcześniona. Te postaci są bardziej z dzisiejszego świata niż z lat 70. zeszłego stulecia. Ba, w kilku miejsca Fiedor zdecydował się na starannie dawkowane aluzje do realiów dzisiejszych i polskich. A przecież nie ma w tym publicystycznej, topornej łopatologii tak często obecnej w dzisiejszym polskim teatrze.

Cały zespół aktorski staje na wysokości zadania działając jak starannie dobrany, dobrze skoordynowany team muzyczny. Choć niewątpliwie wyróżnia się weteran różnych scen Wiesław Cichy jako Baron. Chciałoby się go widzieć jak najczęściej w mrożkowych rolach. Jest niesamowicie wszechobecny, górujący swą agresywną biologicznością nad otoczeniem, w końcówce tragiczny. Wymieńmy innych: Krzysztof Boczkowski - Onek, Maria Kania - Onka, Zina Kerste - Baronowa, Marcin Łuczak- Student, Maciej Kowalczyk - Nieznajomy, Maciej Tomaszewski - Garbus. Może jedynym, lekkim mankamentem, skądinąd typowym dla naszego teatru jest brak pełnego zadbania o to aby aktorzy byli w każdym momencie dobrze widoczni z każdego miejsca. Są jednak widoczni na tyle, aby im podziękować za ten koncert, który śledzi się z zapartym tchem.

Na koniec nasuwa się jednak smutna uwaga. Częste opowieści o teatrze polskim zjadającym własny ogon tak mocno zderzają się z owym wrażeniem wspólnego języka, porozumienia między grającymi aktorami i publiką w tym przedstawieniu. Możliwe więc, że ów kryzys to przede wszystkim kryzys dramaturgii. Brakło nam takiego giganta jak Mrożek. Nie ma nas kto prowadzić przez tajemnice współczesnego świata.

***

Piotr Zaremba

Publicysta, pisarz, komentator. Zastępca redaktora naczelnego tygodnika "Sieci". Autor i współautor wielu książek. Obecnie pracuje nad wielotomową historią Ameryki Północnej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji