Kochana i szczęśliwa
- Pożaliłam się kiedyś mojej mamie, że gram samych chłopaków, młodziaków, a ona odpowiedziała mi: siedź cicho smarkaczu, graj to, co ci dają - wspomina KRYSTYNA FELDMAN, aktorka Teatru Nowego w Poznaniu.
Rozmowa z Krystyną Feldman, aktorką Teatru Nowego w Poznaniu:
Jest pani aktorką i po mieczu, i po kądzieli...
- Tak, to prawda!
Trudno w to uwierzyć, ale pani matka niemal dokładnie sto lat temu debiutowała na scenie poznańskiej Opery!
- Mama miała piękny mezzosopran i dostała propozycję zaśpiewania roli Jasia w operze "Jaś i Małgosia". Tak się złożyło, że moja mama tu zaczynała, a jej córka, czyli ja... ech... myślę, że ja zakończę w Poznaniu.
We Lwowie, w czasach, gdy Pani ojciec występował w teatrze, tak go lubiano i szanowano, że wiele osób miało zwyczaj mówić: "Będę mieć dobry dzień, bo spotkałem pana Feldmana". W Poznaniu ludzie podobnie reagują na pani widok, cieszy się pani ogromną sympatią poznaniaków...
- Dowodów tej sympatii doświadczam od dawna i zawsze przyjmuję je ze wzruszeniem. Kiedy niedawno zostałam napadnięta w Jeleniej Górze, do szpitala, gdzie leżałam, przyjeżdżało wiele osób, otrzymywałam mnóstwo telefonów i kwiatów.
Zjeździła pani niemal całą Polskę - z jednego teatru do drugiego - zanim trafiła do Poznania, a zaczynała pani w teatrze we Lwowie. W tym samym, w którym grał ojciec?
- Tak, a to, że tam zaczynałam od razu po szkole, było dla mnie wielką nobilitacją, bo był to świetny teatr i to teatr opromieniony sławą mojego ojca i sympatią całego Lwowa. Tak się wtedy czułam, jakby mnie ktoś w niebiosach posadził.
Po wojnie znalazła się pani w Teatrze Śląskim w Katowicach...
- ... bo cały teatr lwowski "In corpore" przeniósł się do Katowic. W Katowicach było okropnie! Nie dość, że brudne miasto, nie dość, że straszne mieszkania, to brzydko tak, że ja po roku uciekłam z Katowic.
Do Opola, a potem była Jelenia Góra, Szczecin, Łódź i debiut w filmie fabularnym u Jerzego Kawalerowicza.
- Tak, zagrałam dewotkę i nawet dostałam nagrodę - Orła, i Kawalerowicz też dostał.
Jednak pani powojenne życie zawodowe wręcz naszpikowane jest męskimi rolami.
- Tak, już we Lwowie zaczęłam od roli chłopięcej, bo byłam szczupła i zwinna i potem cały czas słyszałam, że byłaby dla mnie jakaś rola charakterystyczna, ale za 20, 30 lat. A ze względu na moje takie "waruneczki" grywałam samych chłopaków, co mnie już troszkę męczyło, choć chciałam grać i lubiłam te role, to już miałam ochotę jakąś kobietę, czy przynajmniej dziewczynę zagrać. Pożaliłam się kiedyś mojej mamie, że gram samych chłopaków, młodziaków, nawet Staszka w "Weselu". Powiedziałam: "mama, wymelduj mnie z tych chłopców" - bo ona w końcu też aktorka, to mogła coś doradzić - a ona odpowiedziała mi: "siedź cicho smarkaczu, graj to, co ci dają". Więc smarkacz siedział cicho i grał, co mu dali.
Mimo to w zespole w teatrze koledzy zawsze postrzegali panią jako kobietę..
- Nie miałam przewrócone w głowie, że jestem jakąś pięknością, ale... może nie piękna, za to oryginalna! Tak, przyznam, że miałam duże powodzenie wśród mężczyzn.
Czym panią ujął Stanisław Bryliński, wybranek pani serca?
- Dobrym wychowaniem, szacunkiem, był bardzo dobrym aktorem i ciekawie opowiadał o teatrze. Był ode mnie o 30 lat starszy.
Byliście razem 6 lat.
- 6 lat i 10 miesięcy. Zmarł na zapalenie opon mózgowych.
Czy potem ktoś zajął jego miejsce w pani sercu?
- No właśnie, że nie. Miałam serdecznego przyjaciela, nieżyjącego już aktora, Mariana Nowickiego, ale to była tylko przyjaźń.
A czy pani jest szczęśliwa?
- Tak! Absolutnie tak!