Kraków. Michał Chludziński w SPATiFie
15 grudnia o godz. 19 w Klubie Aktora SPATiF recital kabaretowy Michała Chludzińskiego "Hamulec bezpieczeństwa".
Pisze Paweł Głowacki na stronie Polskiego Radia:
Opowiedział kilkanaście, może dwadzieścia ulicznych spotkań momentalnych, taktownie wyciągając na wierzch ich podszewkę, to coś, co trwa o wiele dłużej i mocniej niż samo spotkanie.
>Przysięgam, przysięgam, jestem szczęśliwy. Pojąłem bowiem, że jedyne szczęście na tym świecie to obserwować, szpiegować, podpatrywać, zgłębiać siebie i innych, być tylko i wyłącznie olbrzymim, nieco szklistym, ciut przekrwionym, niewzruszonym okiem. Przysięgam, że to jest szczęście.< Vladimir Nabokov "Oko"
Gołąb bywa złośliwy. I cóż stąd, że bezwiednie? Jakie to pocieszenie, że ptak nie ma zielonego pojęcia, co zacz złośliwość, zwłaszcza jego złośliwość, której finał jest zawsze jednaki: zielonkawy mlask na głowie lub ramieniu przechodnia, że o okularach nie wspomnę? Zwyczajnie, po męsku mówiąc - sra gołąb w locie, gdy na parapet nie zdąży. I tyle. To są banalne, codzienne dzieje. A kiedy gołębi jest armia cała, jak w Krakowie, prawdopodobieństwo, że zostaniesz trafiony na spacerze, ociera się o pewność. Co robić wtedy? Jak zareagować? Strzelać? Ale z czego?... Istnieje jednak kwestia ciekawsza. Jak masz zareagować, kiedy nie na twojej, a na głowie mijającego cię spacerowicza rozlegnie się mlask zielonkawy i sekundę po nim - rytualny spacerowicza szept "k.... mać!"? Masz zarechotać cynicznie? Zmienić trasę? Schować się w knajpie, czy ręką machnąć? No, jak masz zareagować na trywialne zdarzenie?
"Raz artysta bardzo wielki/ szedł szybciutko, gdzieś na próbę,/ aż tu nagle ptaszek brzydki/ zrobił mu na głowie kupę". Tak brzmi prolog opowiastki "Artysta", jednej z kilkunastu, może i ponad dwudziestu, napisanych i śpiewanych przez Michała Chludzińskiego opowiastek, co składają się na jego recital kabaretowy "Hamulec bezpieczeństwa", serwowany na piwnicznej scenie kawiarni Loch Camelot w Krakowie. Co dalej? "Pan artysta nieświadomy,/ że mu kupa czapkę szpeci,/ idzie dalej, aż tu nagle/ jakiś krytyk za nim leci.// I mu sunie:
Nie warto kombinować, ani szukać daleko, ledwie kilka sezonów temu ujrzał przecież blask reflektorów spektakl wstrząsający. Poruszeni do głębi recenzenci donosili, że na początku, w centrum przedstawiającej gigantyczną gołą dupę kurtynie, pojawia się pionowa ciemna szpara, z której wychodzi na proscenium aktor cały w lekko świecących brązach. Czy unosiła się z niego para - tego recenzenci nie odnotowali. Za to ogłosili, iż całe dzieło było niezwykle ważnym, głębokim oraz dojmującym głosem w jakiejś fundamentalnie palącej kwestii społecznej... Słowem, tak się reżyserowi zwyczajną, przyziemną kupę wyreżyserowało, iż przeistoczyła się ona w brązową metaforę bolesnego problemu, bujającą w metafizycznych niebiesiech. Amen. Amen i dobra chwila, by do "Artysty" Chludzińskiego powrócić. "No, i poszedł, choć mu język/ w tym przeszkodził wydłużony./ A nazajutrz, w całej prasie,/ już artyście ślą pokłony.//
Sedno ulgi, którą sprawia nieco ponad godzinę trwający "Hamulec bezpieczeństwa", to fakt, że portretowane przez Chludzińskiego polskie małostki przyziemne - nic nie tracą ze smakowitej małości. Pozostają przy ziemi, nie opuszczają szarej, ulicznej realności.
Ulica normalna, miejska, ale też odpryski ulicy w gazetach codziennych lub tygodnikach, w radiowych audycjach, w publicystycznych programach telewizyjnych. Ulica permanentna. To jest naturalne środowisko tego finezyjnego jegomościa, co go Chludziński gra, jegomościa w czarnej elegancji i o powiekach z litości lekko opadłych. Zanim przystanął na scenie Lochu Camelot - patrząc dyskretnie, czule słuchając, spacerował ulicami prawdziwymi i medialnymi, pełnymi polskich ingrediencji: pyskówek o byle czapkę, spiżowych analiz sznurówki, malowniczych furii, gestów zawsze niewspółmiernych, min gombrowiczowskich, skowytów, bombastycznych tików umysłowych, operetkowych frenezji, kuksańców, napuszeń i innych dąsów. Spacerował, łowił spotkania, po czym wysupłał ze złowionej masy trochę i je opowiedział lirycznymi rymowankami, melorecytując z towarzyszeniem Stanisława Rzepieli przy fortepianie. Opowiedział kilkanaście, może dwadzieścia ulicznych spotkań momentalnych, taktownie wyciągając na wierzch ich podszewkę, to coś, co trwa o wiele dłużej i mocniej niż samo spotkanie. I ani przygoda dzielnego teatralnego reżysera z gołębiem, ani portret moherowej mentalności, ani wspomnienie o terroryzujących pociąg kibolach, ani profil wiernopoddańczych polityków z drugiego rzędu, ani melancholijna podobizna niespiesznie spacerujących starców, ani żaden inny song - nie mają szans na bujanie w niebiesiech, zadymionych metafizycznie. Z bezlitosną, lecz jedynie czułą ironią podpatrujący ulicę jegomość w czarnej elegancji i o powiekach z litości lekko opadłych - nie śmie ulicznej igły pretensjonalnie przeistaczać na scenie w spiżowe widły biało-czerwone.
Kolejny raz do songu "Artysta" wracając - o Chludzińskiego monologu w kilkunastu, dwudziestu trzyminutowych aktach, o jego teatrze świetnie bezpretensjonalnym, po prostu nie da się rzec tego, co on sam śpiewa o pospolitym ruszeniu teatru heroicznie misyjnego, który groteskowo gigantyczne koturny dorabia wszystkiemu, co tylko pod rękę się nawinie, choćby złośliwości gołębia. "W miesiąc później każdy modniś/ czapkę z kupą dumnie nosi./ Pan artysta wraz z krytykiem/ nową filozofię głosi.// I w galeriach, na koncertach/ każdy kupę sobie chwali./ A na deskach teatralnych/ każdy aktor kupę wali.// Tak to bywa, mili państwo,/ kiedy bez rozumu słowa,/ wtedy każdy do tej kupy/ coś dorabia i dorabia."
Czy coś jeszcze? Owszem - finałowa zwrotka "Artysty". "Więc ja także będę kończył,/ byście sobie, państwo mili,/ do tej mojej głupiej piosnki/ czegoś tam nie dorobili."
Święte słowa! Ostatnią kropkę stawiam tedy prędko. Kończę gwałtownie, bo któż wie, czy na kanwie tej mojej felietonowej drobnostki ktoś, na przykład Jan Klata, nie stworzy o mnie dojmującego scenicznego arcydzieła "Wróg ambitnego ludu"? Kropka.