Artykuły

Polki w Paryżu

- Na dyplomowym popisie dostałam cztery propozycje, ale zostałam w Warszawie, wolałam być ostatnią w stolicy niż pierwszą na prowincji - mówi HELENA STRZELBICKA-SZENWALD, tancerka i pedagog.

Jaka kawka! Zasuwamy

Córka sąsiadki zdawała do szkoły baletowej w Warszawie, więc mama wysłała i mnie, dla towarzystwa. Mnie przyjęto, jej nie. Miałam osiem lat, trafiłam do internatu, 250 km od rodzinnego Buska Zdroju, bardzo smutno.

Na dyplomowym popisie dostałam cztery propozycje, ale zostałam w Warszawie, wolałam być ostatnią w stolicy niż pierwszą na prowincji. Zawsze musiałam być w pierwszej linii, z tyłu się nudziłam. Taki mam charakter, że się rozpycham łokciami. Ale tancerz musi taki być. Teraz mówię to moim uczennicom: "Wejdź na scenę z podniesioną głową, bo jak wejdziesz jak sierotka Marysia, to zaraz wszyscy zaczną coś notować". Siedem lat tańczyłam w Operze Warszawskiej. Szybko doszłam do pierwszych ról - tańczyłam w "Don Kichocie", "Romeo i Julii". Warunki miałam komfortowe, nawet własną garderobianą. Ale tylko raz na miesiąc wychodziło się w dużej roli. Poza tym siedziałam w bufecie, piłam kawkę, nauczyłam się robić na drutach - robiliśmy sobie tak zwane walonki, żeby ogrzewać mięśnie. Bufet na każdym piętrze: "Pani Marysiu, zrobi mi pani kanapeczkę...". "A co, kac jest, może kefirku?" - pytała pani Marysia. Jak się źle czułaś, mógł zatańczyć ktoś inny. Człowiek był praktycznie nie do wyrzucenia. Pensji co prawda wystarczało do piętnastego, a potem trzeba było brać pożyczki, ale jako solistka bywałam zapraszana do telewizji, a za taką chałturę płacili tyle, ile za miesiąc pracy w operze.

Jednocześnie tańczyłam w jazzowym zespole Krystyny Mazurówny, dla którego choreografię robił Maurice Béjart. Dzięki niemu wiedziałam, że mogę dać z siebie więcej, niż tylko tańczyć po raz kolejny rolę Łabędzia albo Julii. Wyjechałam do Marsylii z 50 dol. w kieszeni. Miałam szczęście. Od razu dostałam się do Balet de Marseille. Kilka miesięcy potem przeniosłam się do opery w Lyonie. Tu był inny świat. Nie robiłam już na drutach, o nie. "Może 15 minut przerwy na kawkę?" - proponowałam, a oni: "Jaka kawka! Zasuwamy jeszcze pięć godzin!". Co roku trzeba było odnawiać kontrakt. Jak ktoś parę razy był chory, to do widzenia. Zespół miał tylko 30 osób, nie było zastępstwa. Przychodzę, patrzę, na sali 40 osób. "Tańczymy dla 40 osób?" - pytam. "Ciesz się, w zeszłym miesiącu tańczyliśmy dla 12!" Musiałam zapomnieć o Polsce, w której byliśmy w takim beciku, ciepełku. Ale nie żałowałam. Od Polski byłam zupełnie odcięta, nie miałam kontaktu nawet z ambasadą. Zespół był międzynarodowy. W Lyonie urodziłam córkę.

Przyjechałam do Francji z mężem, który poświęcił mi życie. Zrezygnował dla mnie z pracy w telewizji. Był młodym, ale już wziętym realizatorem, zaczął zdobywać nagrody w krótkim metrażu. "Ty w swoim zawodzie nie możesz czekać, ja mogę" - powiedział. Nie znam innego mężczyzny, który by zrobił coś takiego. Myślę, że bardzo mnie kochał. We Francji bez obywatelstwa, języka, znajomości nie sposób było dostać się do telewizji. Po pewnym czasie w Lyonie miał nawet propozycję, żeby zostać asystentem, ale wtedy powiedział, że jest już za stary, żeby nosić tobołki. On, który kończył łódzką Filmówkę z Polańskim, nie miał ochoty zaczynać od początku. To trudne wybory - pomiędzy spełnieniem zawodowym a miłością. Mnie wszystko się układało, ale zawsze obok mnie był on, niespełniony. Zmienił zawód, pracował w jakiejś firmie. Od dziesięciu lat nie jesteśmy już razem.

W Lyonie tańczyłam siedem lat. Potem przenieśliśmy się do Paryża. Do Opery Paryskiej nie ma mowy, żeby się dostać, tam tańczą tylko Francuzi. Zaproponowano mi, żebym uczyła tańca w operze w Palermo. Zabrałam rodzinę i pojechaliśmy. Przez rok byłam profesorem, choreografem i tancerką. Życie miałam wygodne, szampan i langusty, ale tam nikomu nie chciało się pracować. Ciągle sjesta, domani, "Maestra, przerwa na kawę!" - jak w Polsce. Jakieś dziwne układy, prezenciki, żeby tego a tego dobrze potraktować. Wróciliśmy do Paryża.

Zaczęłam prowadzić prywatne studio tańca, tańczyłam w różnych małych zespołach i sama brałam lekcje. Dziś uczę w konserwatorium. Współpracuję z operą we Florencji i w Warszawie.

Zakochałam się jeszcze raz. Przez pięć lat żyłam z mężczyzną, który miał 30 lat mniej niż ja. Wspaniały człowiek. Im jestem dalej od tego, tym łatwiej mi o tym mówić. Pamiętam, jak szli za mną z moją córką. "Vanessa, Tristan, chodźcie szybciej!" - wołałam, a oni, 30-latkowie, śmiali się: "Ona nas wykończy!". Żyłam z dnia na dzień, każdego dnia byłam gotowa na rozstanie - na to, że on odejdzie. A jednak okazało się, że to on jest bardzo zaangażowany. Zrezygnowałam sama, bo młody człowiek musi zacząć własne życie.

Jak ktoś się mnie pyta, skąd ten akcent, mówię, że z XIV dzielnicy. Paryż to miłość mojego życia. Uwielbiam go za tempo, ruch, wielonarodowość. W Paryżu nawet samotnym być łatwiej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji