Artykuły

Anna Dymna: Nie zamierzam odpoczywać

Słyszałam: "Masz nazwisko i twarz Dymnej, to ci pomoże, ludzie ci ufają, niejeden potencjalny sponsor kochał się kiedyś w Marysi Wilczurownie". Dlatego założyłam tę fundację - mówi Anna Dymna

Po co pani pomaganie? Kim by pani była, gdyby nie założyła pani Fundacji ..Mimo Wszystko"?

- Byłabym tym, kim jestem. Miałabym 67 lat, nadal bym pracowała w teatrze, ze studentami w Akademii Sztuk Teatralnych, prowadziłabym Salon Poezji, no i pomagałabym komu mogę, odruchowo, czasem niezbyt mądrze i chaotycznie.

Co to są za odruchy?

- Głupio mi wciąż o tym mówić. Dla mnie to oczywista sprawa. Wychowałam się w domu, w którym pomaganie było czymś normalnym. Tak jak się oddycha, je i robi siusiu, tak samo pomaga Się komuś, kto potrzebuje pomocy. Nikt mi też nie mówił: "masz być dobra" Moja mama po prostu taka była, a ja na nią patrzyłam od urodzenia. Chciałam być taka jak ona. Byłam pewna, że wszystkie matki takie są. Jak ktoś leżał na ulicy, pochylała się nad nim, niezależnie, czy był pijany i brudny, czy trzeźwy i czysty. Jak pies był przywiązany do budy, to szła do niego i jeśli ktoś wołał: "Może być wściekły" ona mówiła: "Jak to wściekły? On się przecież dusi" I rozluźniała mu obrożę. Powtarzała: "Małgosiu, w każdym jest dobro" Mówiła do mnie: "Małgosiu" Czasem nie rozumiałam, jakie dobro jest w panu, który bije panią na Plantach. A mama tłumaczyła, że i jego można uratować. Z kolei mój ojciec, ścisły umysł, inżynier lotnik, wszystko umiał robić własnymi rękami. Zrobił mamie pralkę, piekarnik, odkurzacz. Zostałam wychowana w pewności, że to ode mnie zależy, w jakiej rzeczywistości będę żyć. Jak czegoś potrzebujesz, nie żądaj tego, tylko staraj się zrobić sama.

I dlatego założyła pani fundację i zajęła się pomaganiem? ,

- Na pewno nie dlatego, że nie miałam co robić. Dużo grałam, uczyłam studentów, prowadziłam Salon Poezji. Miałam bardzo dużo pracy, zresztą tak jest do tej pory. Jednak aktor to specyficzny zawód. Wykonuję go od prawie 50 lat. Przez całe życie staram się wniknąć w głąb drugiego człowieka. Jeżeli gram jakąś postać, bez względu na to, czy to jest potwór, czy anioł, zawsze jest to człowiek i staram się go zrozumieć. Aktorzy uczą się słuchać, wczuwać w czyjąś sytuację, przekazywać sugestywnie emocje. Ten zawód otwiera na drugiego człowieka. Po drugie, przez Marysię Wilczurównę, Barbarę Radziwiłłównę i Pawlaczkę stałam się osobą publiczną. A że zazwyczaj grałam dobre postacie, ludzie uważali, że sama taka jestem. Zawsze pisali do mnie listy. Za komuny dzielili się swoimi marzeniami, refleksjami. A kiedy komuna upadła, wylało się morze nieszczęść i przychodziły dziesiątki listów dziennie. Ludzie opisywali swoje tragedie, bezradność wobec rzeczywistości, nędzę, cierpienie. Chcieli się z kimś tym podzielić. Już się nie bali o tym pisać. Czytałam np.: "Znam tylko panią, z telewizora wprawdzie. Wychowuję pięcioro dzieci, zmarła mi żona, nie mam z czego żyć. Dzieci chodzą na zmianę do szkoły, bo mamy tylko dwie pary butów". Ten mężczyzna nie podał adresu zwrotnego. Nie mogłam nawet odpisać. Jednak byli i tacy, którzy podawali adres i oczekiwali pomocy. Tych listów przychodziło mnóstwo i należało jakoś je sprawdzać, żeby nie pomagać głupio. Ale jak? Jakaś pani prosiła o 100 zł. Wysłałam. Za chwilę przysłała drugi list: "Proszę jeszcze kupić buty dla córki i płaszczyk, a mnie dać 500 zł". Pomoc polegająca na dawaniu pieniędzy owocowała tym, że ludzie zaczynali żądać. Teraz nauczyłam się rozróżniać, co jest prawdą, a co nie. Wtedy nie wiedziałam, jak weryfikować prośby. Robiliśmy zbiórki...

Kto je robił?

- Aktorzy. Koleżanki przecież też dostawały listy. Robiliśmy więc zbiórki, wysyłaliśmy paczki. Także do więzienia, bo różni ludzie do nas pisali, a ja uważam, że każdemu warto czasem pomóc, by wziął się w garść. Na każdym balu charytatywnym zbierałam pieniądze na jakiś cel. Czasem głupio było. Zdarzało się, że jakiś pijany facet poklepywał mnie i dawał 100 zł. Wiedziałam, że jak ktoś lubi Marysię Wilczurównę, to wrzuci mi do puszki pieniądze. Pod koniec lat 90. moje pomaganie jednak się zmieniło. Ksiądz Tadeusz Isakowicz- Zaleski ma fundację, która w Radwanowicach pod Krakowem prowadzi schronisko. Zaprosił mnie na przegląd twórczości teatralno-muzycznej osób niepełnosprawnych intelektualnie. Nie znałam takich ludzi. Wychowując się w kraju komunistycznym, żyjesz w przekonaniu, że ich nie ma. Kiedy w 1973 r. wyjechałam ze spektaklem do Londynu, byłam przerażona, ilu tam ludzi na wózkach. Nie rozumiałam, że u nas są oni pozamykani w domach. Strasznie się więc bałam, kiedy jechałam do tych Radwanowic. Nie wiedziałam, czy mam coś mówić do tych ludzi, czy oni mnie zrozumieją. Jednak byłam ich ciekawa. Czytałam o nich książki. Nie mogłam pojąć, jak neurolog może pisać, że największą nagrodą za jego trudy życia jest kontakt z nimi. Pojechałam więc do Radwanowic. Było to dla mnie ogromne przeżycie. Wróciłam do domu z gorączką i nie mogłam już o nich zapomnieć.

Dlaczego?

- Bo znalazłam się nagle na innej planecie. Innych uczuć, wartości. To mnie poraziło. W naszym obiegowym pojęciu piękna ci ludzie są brzydcy, dziwnie się zachowują. Czasem odpychają. Ale kiedy weszli na scenę, nagle zobaczyłam inne piękno, prawdziwe, wstrząsające, wzruszające. W dodatku do mnie dotarło, że dla nich jestem zwyczajnym człowiekiem. Przecież my, aktorzy, jesteśmy skrzywdzeni, bo wciąż postrzega się nas przez pryzmat zawodu. Kiedy robimy coś zwyczajnego, np. jedziemy na rowerze, to często słyszymy, że udajemy normalnych. W Radwanowicach znalazłam się wśród ludzi, którzy widzieli we mnie tylko jakąś panią, która się uśmiecha, do której można się przytulić, można sobie z nią popłakać, powiedzieć "mamo", sto razy powtórzyć to samo. Błyskawicznie znalazłam z nimi kontakt, bo jako aktorka umiem łapać kontakt pozawerbalny. Następnego dnia znowu byłam w Radwanowicach. A ksiądz Zaleski patrzył i się uśmiechał. Widział, że połknęłam haczyk. Zaczęłam przyjeżdżać do nich regularnie, pomagałam terapeutkom robić spektakle.

Co to pani dawało?

- Kiedy pomożesz komuś, nawet na ulicy, a on się uśmiecha i dziękuje, to czujesz coś dziwnego i z chęcią zrobisz to drugi raz. Kiedy ktoś mi napisał: "Dziękuję, bo dzięki pani lepiej przeżyłem święta", to mi się od tego jakoś lepiej oddychało. To jest jak narkotyk, wciąga. Wtedy z radością pomagałam ludziom niepełnosprawnym intelektualnie, nie biorąc za to odpowiedzialności. Ośrodek prowadziła Fundacja Brata Alberta, a ja tam bywałam. W 2003 r. nastąpiła jednak nowelizacja ustawy o zatrudnieniu i rehabilitacji osób niepełnosprawnych, na mocy której dorosłe osoby z niepełnosprawnością, w tym 26 podopiecznych księdza Zaleskiego, straciły prawo do korzystania z warsztatów terapeutycznych. W myśl zasady, że jeśli mają jedzenie i spanie, to już nic więcej im od państwa nie potrzeba. Wyobraziłam sobie, jak pozbawieni zajęcia będą się kiwali przy ścianach. I jak będą umierali, bo człowiek, który czuje się niepotrzebny, po prostu gaśnie. Dla wielu z nich te warsztaty są jedynym sensem życia i radością. Ksiądz Zaleski powiedział: "Pani Aniu, musi pani coś z tym zrobić" I wtedy padła idea, żebym założyła fundację. Tyle że uważałam się za ostatnią osobę, która może to zrobić. Słyszałam wtedy: "Ania, masz nazwisko i twarz Dymnej, to ci pomoże, ludzie ci ufają, niejeden potencjalny sponsor kochał się kiedyś w Marysi Wilczurównie". Nie miałam czasu na długie zastanawianie się. Spisałam cel, założenia, zakres działania, wymyśliłam nazwę "Mimo Wszystko'! Ze studentką ASP wymyśliłam logo i we wrześniu 2003 r. miałam zarejestrowaną fundację. W lutym 2004 r. na terenie ośrodka w Radwanowicach otworzyłam Warsztaty Terapii Artystycznej "Mimo Wszystko". Nasi podopieczni nawet nie zauważyli, że mieli być czegoś pozbawieni. Fundacja rozwijała się lawinowo. Prowadzimy wiele stałych projektów: Festiwal Zaczarowanej Piosenki, "Albertianę'; Akademię Odnalezionych Nadziei, konkurs poetycki "Słowa, dobrze, że jesteście", ale moimi dziećmi, których nigdy nie opuszczę, są osoby z niepełnosprawnościami intelektualnymi. Ksiądz Tadeusz podarował mojej fundacji - za złotówkę - 4 ha ziemi w Radwanowicach, a moja fundacja wybudowała tam z 1 proc. i otworzyła na swoje 10-lecie "Dolinę Słońca" - dzienne warsztaty terapeutyczno-rehabilitacyjne. To jest pięć budynków. Dwa podarowałam Fundacji Brata Alberta, jeden użytkujemy razem. Mamy tam pracownie malarskie, komputerowe, tkackie, salę doświadczania świata, małą salę teatralną, gimnastyczną, rehabilitacyjną. To jest dom pełen słońca, nawet w pochmurne dni. Możemy jeszcze przyjąć wielu podopiecznych. Podobne warsztaty terapeutyczne moja fundacja wybudowała nad morzem, w Lubiatowie.

Pani podopieczni przyjeżdżają na warsztaty. Jednak największym lękiem rodziców niepełnosprawnego dziecka jest to, co się z nim stanie, kiedy oni umrą.

- Dlatego teraz marzę o zbudowaniu dla nich ośrodka stałego pobytu. W Polsce potrzeba takich miejsc jest ogromna. Marzę, żeby zbudować taki dom przynajmniej dla 30 osób, i pod Krakowem, i nad morzem. Ale wybudować to jedno. A utrzymać ? Moja fundacja działa głównie dzięki darczyńcom, którzy przeznaczają dla niej 1 proc. podatku. Polacy jednak lubią zrywy, jednorazowe akcje. Ja zajmuję się ludźmi, którzy nie rokują. Nigdy nie będą inni, ładniejsi, zdrowsi, nie założą rodzin i nie skończą żadnej uczelni. Trudniej mi się więc zbiera pieniądze. Nie mogę zaoferować darczyńcom efektu "wow!" Część pieniędzy dostaję od NFZ. Jednak nigdy nie wiem, czy dostanę następne i ile. A przecież muszę mieć gwarancję ciągłości działania. Mam też problem z polityką, która wchodzi we wszystkie dziedziny naszego życia. Muszę być apolityczna. Przestrzeń pomocy ludziom chorym powinna taka być. Nie mogę dać się w to wciągnąć, bo rządy będą się zmieniać, a moi podopieczni potrzebują pomocy stale. Muszę o wszystkim mówić spokojnie, bo każde słowo powiedziane w złości zamienia się w kamień i może trafić we mnie rykoszetem, zabić. Muszę znosić hejty, złe słowa spokojnie, brać co chwilę głęboki oddech i sprawić, żeby temu, kto we mnie uderzył, zrobiło się głupio. Czasem mi się to udaje. Czasem wiele kosztuje, za wiele. Najgorzej, że naprawdę nie rozumiem, dlaczego tak jest. Do naszego życia weszła agresja, która jest już męcząca dla wszystkich. Dusi nas spirala nienawiści, o której mówił ksiądz Tischner. Na szczęście moi przyjaciele niepełnosprawni intelektualnie nie potrafią manipulować. Oni mnie ratują. I dają mi siły. Przysięgam, chciałabym, żeby na chwilę wszyscy politycy stali się niepełnosprawni intelektualnie i znaleźli przestrzeń, w której możemy być zwykłymi ludźmi, którzy szanują drugiego człowieka. Może by zrozumieli, jakie to jest cenne i jakie chwile szczęścia przynosi.

Co by było z pani podopiecznymi, gdyby nie mieli ośrodka?

- Znam kobietę, która samodzielnie opiekuje się dwojgiem dorosłych całkowicie niesamodzielnych dzieci i nie jest w stanie dowiedzieć się, co im będzie przysługiwało od państwa, kiedy umrze. Zadała pytanie, czy dzieci po jej śmierci będą razem. Usłyszała, że jak będą miejsca, to tak, ale jak nie będzie, to się je rozdzieli. Ci ludzie żyją w rozpaczy. Często takie fundacje, jak np. księdza Zaleskiego, ratują im życie. Moja fundacja może sprawić, że nasi podopieczni będą godniej żyć i chwilami będą szczęśliwi. Jednak muszę utrzymać wybudowane ośrodki, a więc także sztab pracowników: terapeutów, lekarzy, psychologów, prawników, księgowe. Nie mogę sobie pozwolić na to, że wydam źle złotówkę. Niektóre ustawy są alogiczne, nie pozwalają pomagać. Ale nie mogę z tym nic zrobić. Obserwuję też, że fundacje są traktowane często jak rywal państwa, chociaż je z własnej woli wspierają.

Uważa pani, że państwo zawiodło?

- Wie pani co? Jest takie uczucie, które zabija radość. To jest rozczarowanie. Ja go do siebie nie dopuszczam. Bo kiedy zacznę narzekać, kiedy będę rozczarowana, to nie będę prowadziła fundacji. Nie będę miała siły. Pracuję w niej jako wolontariusz. Jestem, bo chcę. Muszę więc uruchamiać w sobie radość. Wiem, że czasami robię za takiego głupka - znowu Dymna mówi: "zmieniajmy świat na lepszy". Jednak dopóki żyję, będę ludziom powtarzać, że życie mimo wszystko jest piękne. Ratuje mnie mój zawód. Nie poradziłabym sobie z emocjami, gdyby nie to, że wieczorem maluję się, przebieram w kostium i wchodzę w inny świat. Gram teraz w trzygodzinnym przedstawieniu Moniki Strzępki. Prawie cały czas jestem na scenie, a przecież nie jestem już młoda, mam uszkodzony kręgosłup i wszystko mnie boli. Jednak po każdym przedstawieniu czuję, że się udało. I dodaje sił.

Bierze pani pod uwagę emeryturę?

- Nie. Myślę, że gdybym teraz odpoczęła, tobym się już nie podniosła. I jak każdy aktor, który kocha ten zawód, marzę, żeby umrzeć na scenie. No, może za sceną, żeby ludziom nie sprawić przykrości widokiem.

Anna Dymna

Aktorka filmowa i teatralna. Popularność przyniosła jej rola Ani Pawlakówny w filmie "Nie ma mocnych" (1974), grała też m.in. także Barbarę Radziwiłłównę w serialu "Królowa Bona" (1980) i "Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny" (1982), Marysię Wilczurównę w filmie "Znachor" (1981). Aktorka krakowskiego Starego Teatru, w którym występuje od 1973 r. Uczestniczka akcji charytatywnych i współpracowniczka organizacji pomocowych. Założycielka Fundacji "Mimo Wszystko", która prowadzi ośrodki terapeutyczne dla dorosłych osób z upośledzeniem intelektualnym, konto fundacji: SANTANDER BANK

POLSKA SA 65109016650000000103737343

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji