Artykuły

Tomasz Schimscheiner:Aktor i jego powinności

Co daje celebryctwo? Łatwiejsze pieniądze i szanse na pracę. Łatwiej mi sprzedać spektakl niż koledze bez nazwiska. Mimo że nasze spektakle są równie wartościowe, a kto wie, czy jego nie lepszy. Celebryctwo jest sukcesem, jeżeli go używam dzisiaj w dobrym celu.

Tomasz Schimscheiner: Zaangażowałem się w fundację, która działa od dziesięciu lat, a ostatnio zajmuje się świetlicami środowiskowymi. To miejsce, które nazywam przedpokojem dla kogoś, kto nie ma przedpokoju. Nasza fundacja ma wyrównywać szanse. Są dzieciaki, które mają dobre rodziny, a są takie, którym gdzieś rodzina kuleje. Bo albo rodzice skupili się tylko na pracy, albo przeciwnie - nie pracują. Albo matka jest dziwką.

Witold Bereś, Krzysztof Burnetko: Ta broda tłumaczy wszystko - właśnie jeden z ciekawszych aktorów średniego pokolenia, jak najbardziej poważnych, Tomasz Schimscheiner wyszedł ze spektaklu "Akademia Pana Kleksa" [na zdjęciu] w reżyserii Piotra Siekluckiego w Teatrze Nowym-Proxima. Grasz rolę główną - Pana Kleksa. Ale czy, szczerze mówiąc, nie jest mitem, bajdurzeniem takim, że granie dla dzieci jest bardziej wymagające niż dla dorosłych?

Tomasz Schimscheiner: To nie jest bajdurzenie. Choć to komunał, to on się sprawdza. Ale co innego mi chodzi po głowie w związku z Kleksem: czy to ma znaczenie, że to spektakl dla dzieci? U aktora nie powinno się w ogóle pojawiać nastawienie, że się gra dla dzieci albo dla dorosłych.

Po kolei: skąd się wziąłeś w tym spektaklu?

- Było tak: przyjechałem z planu filmowego Grześka Zaricznego, z którym robiliśmy film "Proste rzeczy". Scenariusz oparty jest na faktach: małżeństwo ucieka z dużego miasta na wieś, gdzieś za Warszawę, jednak żyje wciąż z miasta.

Ale na tych Kaszubach to kompletna dzicz i rola pozwalała na to, bym podczas tych zdjęć zarósł jak dzikus. Kiedy więc po zdjęciach wpadłem do Teatru Nowego, do Piotrka Siekluckiego, brodę miałem jak Rasputin. Sieklucki patrzy na mnie i mówi: - Ty to teraz powinieneś Kleksa zagrać. A ja: - O, to fajne!

I zaczęliśmy rozmawiać. Opowiedziałem mu, że ostatnio zdarza mi się często rozmawiać z ludźmi w wieku 40-50 lat, których zapraszam do teatru. A oni: Jaki ten teatr fajny jest! - wołali.

To prawda. Kiedy pytamy ludzi, czy chodzą do teatru, to zwykle odpowiadają: ostatnio byłem w teatrze 25 lat temu.

- Mnie 90 procent ludzi tak odpowiada. Ale tłumaczą: poszedłem ze szkołą w szóstej klasie, już nie pamiętam na co, jakiegoś Lupę, Klatę czy innego Warlikowskiego, i powiedziałem po wyjściu: nigdy więcej. Dlaczego? - zastanawiam się. Rzecz nie w tym, że Lupa jest zły, tylko że ktoś nieodpowiedzialny nie dał dziecku klucza, a dał zapałki. I spalił przez to teatr. No bo wysiedź jako dziecko, chłopie, bez jakiegoś klucza, gdy masz 12-13 lat, na największej sztuce największego nawet reżysera.

Kleks jest lekturą w 4-5 klasie podstawówki. Dajmy tym dzieciakom coś takiego, zmierzmy się z tekstem, poczarujmy, żeby one powiedziały potem w szkole: - Psze pani, chcemy znowu pójść do teatru! To jest sprawa: nie chodzi o Kleksa, chodzi o tego małego człowieka.

Kiedy to Piotrkowi przedstawiłem, od razu dopowiedział: - Dobra, to zrobimy więcej: do spektaklu Kleksa dodamy warsztaty dla nauczycieli. Damy im furtki interpretacyjne do Kleksa.

Ot choćby taką: Kleks jest pisany w 1946 roku przez Żyda, który się ochrzcił i został Brzechwą. Czujecie? Jest w Kleksie scena ataku much na Akademię: - Panie profesorze, muchy, muchy, wszędzie są muchy! A jak byli nazywani Żydzi podczas II wojny światowej? Gnidy, wszy, mendy. To było to określenie.

Dziecku nie możesz tego powiedzieć. Ale nauczyciel to musi wiedzieć. Musi znać tę furtkę, żeby dał dziecku szansę, by zobaczyło w tej bajce nie tylko Harry'ego Pottera, ale żeby to mogło też inaczej kojarzyć.

Trzeba więc powiedzieć nauczycielce: - Proszę pani, to jest oddech po strasznej wojnie! Brzechwa, czyli Kleks, zamyka się w 1946 roku w Akademii z dziećmi i mówi: "To jest nasz świat! Ta Akademia otoczona jest wielkim murem, pośrodku jest wielka brama. Mur z zewnątrz jest śliski, czyli nikt się tam nie dostanie. A wewnątrz są żelazne furtki zamykane na małe srebrne kłódeczki i każda z tych furtek prowadzi do sąsiednich bajek. Są tam wszystkie bajki - Andersena, braci Grimm itd. Jedyny ratunek jest w tych bajkach". Niech to nauczycielka wie, żeby mogła dobrze podać.

Jest też tam taka straszna scena, której w filmie dzieci się bały i sam się jej bałem: wilki atakują miasto. Nie ma ludzkiej siły, która by powstrzymała ich przerażający pochód. To oczywiście hitlerowcy. W tych mundurach jeszcze. A my uciekamy przez tymi wilkami.

Te nauczycielki muszą dzieciakom pokazać wielotorowość historii, uświadomić im, że to nie jest pisane tak sobie, że to nie jest tylko bajka. Z tego materiału można korzystać przez wiele lekcji. To jest klucz!

Ale wracam do pytania o Kleksa i o to, co to jest granie dla dzieci... To trzeba grać tak jak dla dorosłych, jak dla normalnego widza. Jeżeli do tego podejdziesz lekceważąco - a, bo to są dzieci - to nie ma historii, nie ma spotkania.

A najważniejsze w teatrze jest spotkanie.

Jestem na scenie od prawie 30 lat. Ostatni raz bajkę grałem jakieś 25 lat temu. A na tym spektaklu się wydarzyło coś takiego, że schodzę ze sceny i żegnając się z tymi dziećmi, widzę ich gęby uśmiechnięte od ucha do ucha, z oczami jak spodki, i czuję, że dostaję taką od nich petardę energii, wiary, siły, że daj Boże. To tylko dziecko może ci dać. To ci daje taką siłę, że możesz grać o 11 rano dla dzieci przez dwa lata.

A jak to przyjmują nauczycielki?

- Fenomenalnie. To ciekawy temat. Ilu wyście spotkali nauczycieli z powołaniem? Jednego, dwóch? Maksymalnie. Reszty nie pamiętam, to byli ludzie, którzy odrabiali te lekcje. Nie zostali pisarzami czy chemikami, więc wpakowali się w edukację.

Ale może przez takie klucze do teatru dostają siłę i wiarę, że jednak warto tego Kleksa i inne rzeczy przemyśleć i postarać się zrobić coś fajnego z dzieciakami?

Jeżeli Kleksa w najbliższym roku zobaczy ileś tam setek dzieciaków między 10 a 13 rokiem życia, a niektórych on zaciekawi i tak zaczną zabawę z teatrem - z taką gębą, z takim otwarciem i z taką ochotą, to uznam, że załatwiliśmy sprawę.

Zbliża się Boże Narodzenie. Wiemy, że to nie powinny być święta żarcia, żarcia i jeszcze raz żarcia. Że warto szczególnie podczas nich pomyśleć, jak pomóc potrzebującym, zwłaszcza dzieciom. Znamy się od dawna i wiemy, że swoje aktorstwo traktujesz jako dawanie innym wiary w świat, w uczucia. Nie mówiąc o tym, że działasz w rozmaitych fundacjach i akcjach charytatywnych. Skąd się to bierze?

- Nie wiem, skąd to jest, ale jest. Nie mam bladego pojęcia, czy to wpoiła w mnie matka, ojciec, babcia. Pamiętam babcię, która chodziła z nami do kościoła co niedzielę. Jeździła pod Kraków, gdzie miała swoje grządki i przywoziła nam do domu nowalijki. Zawsze ją pamiętam w takim strasznie ściochanym trenczu, w chustce i z torbami pełnymi warzyw i owoców. Pamiętam, jak jej powiedziałem: - Babciu, kiedy dorosnę, to ci kupię nowy płaszcz. Może to stąd, z widoku tego poprzecieranego płaszcza.

A czy uważasz, że to jest jedna z misji aktora czy, szerzej, osoby publicznie znanej? Ty jesteś trochę celebrytą...

- Tylko otarłem się o celebrycki świat.

To nie jest porażka?

- A skąd. Nie ma porażek.

Celebryctwo jest narzędziem?

- Czy świat celebrycki jest porażką? Nie ma porażek - wszystko zależy, jak do tego podejdziesz. W naszym wspólnym monodramie opartym na rozmowach z Markiem Edelmanem mówiłem za nim, a w zasadzie za piosenką Papiernika, którą on lubił cytować, że w życiu ważne jest, by iść po słonecznej stronie. Nie tak istotny jest kierunek, ale to, czy idziesz po słonecznej stronie. Bo każda ulica ma dwie strony. Może być porażka, może być sukces. Oczywiście wolę iść po stronie sukcesu. Celebryctwo jest sukcesem, jeżeli go używam dzisiaj w dobrym celu. Dlatego właśnie zaangażowałem się w fundację, która działa od dziesięciu lat, a ostatnio zajmuje się świetlicami środowiskowymi. To miejsce, które nazywam przedpokojem dla kogoś, kto nie ma przedpokoju. Nasza fundacja ma wyrównywać szanse. Są dzieciaki, które mają dobre rodziny, zdrowo żyją, rozwijają się w miarę dobrze, i są takie, którym gdzieś rodzina kuleje - więc nie mają równej szansy. Bo albo rodzice skupili się tylko na pracy, albo przeciwnie - nie pracują. Albo matka jest dziwką. Spotykam się z dziećmi, które siedzą w świetlicy, bo matka wtedy przyjmuje w domu klientów.

Wiedzą o tym?

- Wiedzą. Nie mówią o tym, ale wiedzą. Taki dzieciak nie ma swojego pokoju. Jego pokojem jest ta świetlica na przykład (to nie jest nasza świetlica, jeździłem tam i zbierałem materiały) w Nowej Hucie, a w niej 10-12 dzieci. Ale chociaż są w tej świetlicy. Bo na podwórku biega 50 innych, które do tej świetlicy nie dotrą.

A na tych podwórkach jest wojna. Te dzieciaki są wyłapywane przez dilera narkotyków, który daje dzieciakowi do ręki żywy pieniądz po to, żeby taki dzieciak przeniósł narkotyk w plecaku szkolnym z jednego kwartału do trzeciego, bo między pierwszym a trzecim kwartałem jest wojna i on sam nie ma jak przejść i tego narkotyku sprzedać. Te dzieciaki robią to za żywą gotówkę.

Tak jest w Nowej Hucie?!

- Tak, w Nowej Hucie. Gdziekolwiek zresztą, na Prokocimiu też. I gdzie ci taki dzieciak wejdzie do świetlicy, jak dostanie stówkę jednego dnia? Zarobi więcej niż jego ojciec w fabryce. Jak z tym konkurować? Pomyślałem sobie - jako pan Brzozowski z serialu "Na Wspólnej" - że jak wejdę w takie podwórko, to z punktu ich mam. Gęba z tego serialu daje mi coś, nad czym dziewczyny ze świetlicy pracują miesiącami.

Co daje celebryctwo? Łatwiejsze pieniądze i szanse na pracę. Łatwiej mi sprzedać spektakl niż koledze bez nazwiska. Mimo że nasze spektakle są równie wartościowe, a kto wie, czy jego nie lepszy.

Pomyślałem sobie: zaraz, Tomuś, poczekaj chwilkę, wyjdź z tego tygla zarabiania, zobacz, co możesz zrobić dla człowieka.

Jeżeli z tym celebryctwem wejdę w podwórko w Hucie i wyrwę piątkę dzieciaków do tej świetlicy, bo im opowiem o kinie, filmie, pracy, dam wejściówki do teatru, bo im powiem, że w tej świetlicy możecie pograć na komputerze czy odrobić lekcje, czy cokolwiek robić, bo tu jest fajnie - to jest sukces. Jesteśmy w domu.

Miałeś dobrą relację z babcią, z dziadkiem?

- Mieszkaliśmy długo na Zwierzynieckiej, gdzie dziadek na trzecim piętrze, naprzeciwko filharmonii miał pracownię krawiecką. Tam też dziadkowie mieszkali - mieli dwa pokoje po dwadzieścia parę metrów. Wtedy wydawały mi się olbrzymimi. W jednym był piec kaflowy - nie do grzania, tylko chlebowy.

Kiedy moi rodzice po ślubie nie mieli mieszkania, to też tam zamieszkali. Rodzice czekali na tzw. przydział - tak się wtedy dostawało mieszkania. A ojciec to był taki krakowski chłopak z ulicy. Ale z wyższej półki: handlował wszystkim, ale był i ogromnym smakoszem sztuki.

Taki marszand?

- Coś takiego, tyle że to były przecież czasy komuny. Nie handlował wyłącznie dla pieniędzy. Naprawdę znał się na sztuce i widać było, że to kocha. Parę razy zamykali go za to handlowanie. No i za podatki. Bo to były pieniądze z czarnego rynku, więc jak tu się rozliczyć z izbą skarbową? Były donosy - że to i tamto, więc za podatki też siedział.

Siłą rzeczy spędziłem więc dzieciństwo z dziadkami. Dostawałem od dziadka w tyłek krawiecką linijką, bo nie byłem grzecznym dzieckiem. Ale też dziadek nauczył mnie grać w "66" - po krakowsku w "zechcyka". Nigdy mi nie pozwolił wygrać. To rodzice matki.

Ale święta pamiętam z dziadkami od strony ojca. Ten dziadek stał wyżej w hierarchii społecznej - niczym Wilhelmi w "Zaklętych rewirach" był szefem sali w Wierzynku, a potem kierownikiem Feniksa. W tamtych czasach Feniks to była śmietanka krakowska - od prokuratorów po artystów ze wszystkich teatrów. Dziadek był fajnie ustawiony. Wyobrażacie sobie te knajpy w tamtych czasach? Te wszystkie sztućce choćby: z siostrą wiedzieliśmy zawsze, co czym się je: jaki jest nóż do ryb, a jaki do ciasta, jaka jest łyżeczka do herbaty, a jaka do ciastka. No i wyżerka była super, bo był blisko korytka.

Odgrzebałem ostatnio zdjęcie dziadka z lat 60. Przystojny jak fiks, starszy od reszty ekipy, która składała się z jakichś 15 kobiet. Takich, że łeb odpada. I wszystkie stoją wpatrzone w dziadka. Nic dziwnego, że babcia zawsze narzekała na dziadka, że babiarz.

Dlaczego zostałeś aktorem?

- Nie wiem. Jak sobie to analizuję poprzez parę doświadczeń psychoterapeutycznych, które były mi potrzebne w zawodzie, to mi się otwarła jakaś dziwna klapka, że aktorem zostałem chyba na złość siostrze.

Ale ona jest młodsza?

- Tak. Tu jest kłopot, bo jak miałem 2-2,5 roku, siostry mojej młodszej na świecie nie było. Była za to starsza siostra. Jej nie pamiętam.

Ale wiem, że ojciec zawsze chciał mieć syna pierworodnego, a urodziła mu się córka. Nie wierzę w to, żeby jej nie kochał. Natomiast trzymał ją ostro. A ja chyba musiałem być bardzo z nią związany emocjonalnie. I wtedy stało się coś strasznego.

Gdy miałem 2,5 roku, byliśmy w Myślenicach na wakacjach. Byłem w wózku, mama prowadziła wózek ze mną, a za rączkę wózka trzymała się moja siostra. Ojciec odszedł od nich na chwilę, bo z kolegą chcieli sprawdzić, czy w tym miejscu da się przejechać Rabę. Przeszedł przez ulicę, a Iwonka, siostra moja, w pełnej nieświadomości puściła ten wózek i pobiegła za ojcem. Wtedy walnął ją samochód. P 70.

Nie wiem, co to znaczy strata dziecka, Boże uchowaj, ale mogę sobie to wyobrazić. Ty jakoś byłeś przy tym.

- Taaak... Mnie jeszcze ten ruch, szum całego wydarzenia został emocjonalnie w pamięci. To mnie rozpieprzyło siłą rzeczy. Ale najbardziej rozpieprzyło rodziców- ojca i matkę. Ojca na poziomie prostym - po co przechodziłem przez jezdnię?! Matkę na poziomie - dlaczego jej nie trzymałam za rękę?! Wpadła w taki rodzaj depresji, że lekarz powiedział ojcu: - Jeżeli pan chce, żeby kobieta wróciła ze świata, w którym się schowała, to musi zajść w ciążę. I matka rok po śmierci dziecka rodzi drugie dziecko. To moja siostra młodsza. Agnieszka. I matka wróciła z zaświatów. Ojciec ma swoją siłę, więc też chwyta to wszystko za pysk. Ale wyobraźcie sobie moją sytuację - mnie nie ma. Nie dlatego, że oni są złymi rodzicami. Tylko dlatego, że nie umieli inaczej.

Byłem dzieciakiem dwuletnim, kochanym synkiem, a tu nagle mnie nie ma. Muszę się dobijać do nich. Przeróżne rzeczy robię, żeby być zauważonym - złe, dobre. Też nieumiejętnie.

Natomiast siostra od początku jest dzieckiem wzorowym, świetnie się uczy, robi postępy. Cały czas mnie, starszemu chłopakowi jest podawana za przykład. Zaczęła na dodatek w pierwszej czy drugiej klasie chodzić na kółka aktorskie i mieć sukcesy: dostała szybko rolę krasnoludka w Bagateli.

Wprawdzie pani od polskiego zauważyła w drugiej klasie, że ja ładnie mówię i pchała mnie na jakieś akademie, ale innych sukcesów nie miałem. Jednak może właśnie po to, żeby mnie rodzice znowu dostrzegli, na złość siostrze postanowiłem zostać aktorem.

Nie masz więc krzty poczucia, że mógłbyś iść inną drogą?

- Czasami, jak mnie łapie chandra, to żałuję, że piłkarzem nie zostałem. Bo byłem uzdolniony sportowo, miałem fantastyczne wyniki w biegach na 60 i na 100 metrów. Właśnie na jeden z treningów lekkoatletycznych przyszedł ktoś z Wisły i poprosił mnie i kolegę, żebyśmy przyszli na trening piłkarski na stadion. Potem zacząłem systematycznie grać w tę piłkę. Więc w chwilach depresji zastanawiam się, czy jestem na dobrej drodze. Ale przecież kocham ten zawód.

To zawód depresyjny, prawda? Jesteście poddani co wieczór straszliwym napięciom. A rano znowu próby. I sam jesteś z tym wszystkim. To cholernie ciężkie. Aż dziwi że aktorzy masowo nie popełniają samobójstw.

- Wiecie dlaczego tego nie robią? Bo do tego trzeba by im było widowni! [śmiech] Gdzie tam sam ze sobą będę siedział w pokoju i popełniał samobójstwo, skoro tego nikt nie widzi? I nikt nie napisze recenzji.

Nie uznaję się za artystę. Aktor to jest... Aktor jest rodzajem farby na obrazie, jakąś składową - bo tak naprawdę jest się narzędziem w rękach reżysera. To jest ten malarz, ten artysta.

0 tym mówiło mnóstwo aktorów. Nie wymyślę nowego koła. Jedyne, co ważne, to kwestia wiary. Bo aktor buduje swoją robotę na wierze. Jak wierzy w to, co robi, to żeby nie wiem co, utrzyma temat, nie rozwali spektaklu. Znałem aktorów, którzy w stresie, kiedy zapomną tekstu we Fredrze, potrafią powiedzieć cztery zwrotki Fredrą.

Sami wymyślą ten tekst?

- Tak. Też to potrafię. Ale chodzi też o coś innego: że przychodzisz do pracy, żeby zrobić teatr z takim reżyserem jak Stuhr, Duda-Gracz, Strzępka i Demirski czy "Baron" Więcek. Przychodzisz, żeby załatwić sprawę, zrobić coś, po czym widz wyjdzie z teatru nakarmiony, oczyszczony, będzie miał siłę na następny tydzień życia.

I reżyser jest w natchnieniu. I mówi do ciebie... Nagle się odkrywają wrota raju: on cię tak prowadzi, że ty zaczynasz w to wierzyć - że wiemy, o jaką sprawę walczymy, idziemy na barykady, walczymy o widza, wyciągamy go z bloku, żeby przylazł do teatru w Hucie. A nagle ktoś ogłasza: koniec próby, minęła godzina 14 i ustawowy czas pracy minął. Rozumiecie? Tu się otwarły na te 30 centymetrów wrota raju, a tu koniec, dupa!

Piorun musi stanąć w powietrzu, bo jest godzina 14?

- W połowie walnięcia grzmotu - stop, bo jest 14.

Nie do pojęcia, że taka instytucja jak teatr, może być tak zbiurokratyzowana!

- Instytucja musi mieć granice. Rozumiem to - inaczej nie będzie wiadomo, jak wypłacić pieniądze itd. Malarz siedzi w pracowni, od której godziny chce, do której chce - jak ma wenę. Pije dwudziestą kawę, siódmy kieliszek wódki i wali farbę na tę ścianę, płótno czy deskę i wychodzi mu coś z tego.

A aktor nie. System funkcjonowania instytucji z pracą artysty jest w przypadku teatru niespójny. A jeszcze zauważasz przy okazji hipokryzję, bo widzisz, że jak do jakiegoś pośledniejszego teatru przyjedzie wielka gwiazda, to wtedy ta instytucja przestaje jednak działać wedle zasad biurokracji i ludzie pracują w natchnieniu po 20 godzin na dobę. Coś tu jest nie tak.

Teatr jest wciąż zanurzony w innej epoce?

- Mądrzy dyrektorzy teatrów robią z nich domy kultury. Czyli: teatr otwarty jest od 8 rano do 22 wieczorem, robi się w nim kącik dla matki z dzieckiem, kawiarnię, salę projekcyjną dla filmu, poczekalnię, czytelnię i właściwą scenę. Mądry dyrektor zagospodarowuje te przestrzenie.

Dużo jeździsz po mniejszych miejscowościach. Choćby z "Dzieckiem" według Talków. Jaka to jest widownia?

- Oni inaczej siadają w te krzesła. Inaczej się wsiada do mercedesa, a inaczej do małego fiata. Jak na prowincji przyjdzie do mercedesa, to się ubierze w garnitur. Do fiata można wejść w gumiakach. Widać więc jakiś szacunek. Choć widzę też w tych domach kultury komercyjne produkty, które są...

Kiepskie.

- Nie mówię, że kiepskie. Ale to jest taki rodzaj disco-polo: dają tylko zabawę, nie zostawiają cię z niczym.

I ciebie taka komercha nie ciągnie?

- Pewnie by mnie kusiła, gdybym miał przejść z 30 metrów kwadratowych na 130 metrów kwadratowych. Wtedy może jeszcze bym pomyślał, czy nie dać d.... Ale ja już nie chcę dawać ciała.

A dawałeś kiedyś?

- Tak. Nienawidzę tamtego czasu. Dziś wiem, że tego nie lubię i nie chcę.

To się zawsze dzieje wtedy, kiedy nie jesteś świadomy szerszego kontekstu. Dając ciała, nigdy nie wiesz, że dajesz ciała. Dowiadujesz się potem, że dałeś. Jesteś na imprezie, pijesz wódeczkę, jest fantastyczna atmosfera. Rano się budzisz i... że... To jest strasznie trudne do złapania. W dodatku każdy sobie to racjonalizuje.

Co byś chciał dostać pod choinkę?

- Hmm... Za długo myślę. To niedobrze. Święta to dobry moment, żeby się wgrzebać w siebie. Pomyśleć: co byś chciał dostać albo czego chciałbyś się pozbyć? Przecież jak się jakiegoś strupa pozbędziesz, to tak, jakbyś coś dostawał.

Więc chciałbym wejść w siebie i popróbować rozmawiać. Może wtedy zabiłbym w sobie to ego? Tego aktora próbowałbym zabić.

Tego, który wychodzi dla tych oklasków.

___________

Witold Bereś - producent filmowy, scenarzysta, publicysta, pisarz. Redaktor naczelny miesięcznika "Kraków"

Krzysztof Burnetko - niegdyś wieloletni dziennikarz "Tygodnika Powszechnego", później tygodnika "Polityka" (z którym współpracuje do dziś), pasjonat nart i autor wielu książek, z których najmilej wspomina te o Marku Edelmanie.

Tomasz Schimscheiner (rocznik 1967) - aktor teatralny, telewizyjny i filmowy, absolwent krakowskiej PWST, przez lata związany z Teatrem Ludowym w Krakowie, a ostatnio - z teatrem STU. Sławę i nagrody przyniosła mu rola w przeboju komediowym "Prywatna klinika". Grał także w filmach Jerzego Stuhra, Kazimierza Kutza i Artura "Barona" Więcka. Popularność zdobył rolą w serialu Na Wspólnej. Zaangażowany w rozmaite działania społeczne i filantropijne, np. w Fundację "Wawel z rodziną", której jest twarzą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji